27 - Ludzie tajemnic.

Wraca do domu o czwartej nad ranem. Zmęczona i poobijana. Ledwie zrzuca z siebie buty, gdy  hol wypełnia blask niespodziewanego światła.
— Wiesz, która jest godzina?
Jiyeon przysłania łokciem łzawiące oczy i odszukuje z pod zmrużonych powiek sylwetkę Ma Te, stojącego przy wejściu do jadalni, niedaleko włącznika.
Mężczyzna zbliża się, krzyżując ręce na torsie. Nie wygląda na zadowolonego, a kiedy Jiyeon opuszcza łokieć, jego twarz napełnia się niedowierzaniem.
— Ktoś cię pobił?
— Ktoś się raczej bawi w mojego ojca. Niepotrzebnie. — Stara się go wyminąć i skierować w stronę schodów, ale zostaje pochwycona w łokciu przez wujowską dłoń.
— Nie możesz ze mną walczyć, Jiyeon!
Odwraca ku niemu zaciętą twarz, pełną siniaków i obdrapań.
— W tej chwili masz mnie puścić! Natychmiast!
— Jiyeon…
— Puszczaj mnie, bo pożałujesz! — wrzeszczy i szarpie mocno, aż rozczochrane włosy przesłoniły jej twarz.
Puszcza. Wyraz twarzy ma zasmucony, jak stary mędrzec niemogący wpłynąć na głupotę swego ucznia. To tylko bardziej ją rozsierdza.
— Przestań zgrywać, że ci zależy — mówi, dysząc ciężko. — Mało ci, wujaszku? Musiałeś go w to wciągnąć? Mojego przyjaciela?
Jego oczy rozszerzają się ze zdumienia.
— Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
— Wiesz, jaki mamy problem? — Zerka na niego z pogardą. — Nie ufam ci. Nigdy tego nie zrobię. Słyszałam twoją rozmowę, wtedy na piętrze.
Ma Te wzdycha ciężko, zwieszając nieco głowę.
— Wiem. Jiyeon… nie możesz się w to mieszać. To zbyt niebezpiecz… — Otwiera oczy szerzej ze zdumienia, gdy w tym samym momencie Jiyeon robi szeroki zamach i szybkim uderzeniem strąca z pobliskiego stolika jedną z porcelanowych waz, zapewne ręcznie malowanych.
Antyk rozbija się na grube kawałki, których huk roznosi się potężną falą po przestrzennym holu.
Dokonawszy małego zniszczenia, Jiyeon uśmiecha się z pod splątanych włosów. Wygląda, jak oszalała.
— Matka… ty… Woobin… wszyscy macie swoje tajemnice. Czy to normalne, wuju? Mam wrażenie, że gdziekolwiek się nie obrócę tam spotkam kogoś, kto jest w coś zamieszany….
— Jesteś zdenerwowana…
— Nie przerywaj mi! — Unosi znacząco palec. — Wy wszyscy macie popieprzone prawo się mieszać, ale nie ja? — Wybucha śmiechem, który kończy się widokiem łez w jej oczach.
— To niebezpieczne, Jiyon. Nie chcesz w to uwierzyć, ale taka jest prawda. Powinnaś to opuścić…
— A jak nie? — Wchodzi mu w słowo i zbliża się do niego. — A jak nie, to co zrobisz? Wsadzisz mi kulkę w łeb?
— Wiesz, że nigdy bym cię nie skrzywdził. — Ma Te blednie.
Jiyeon kolejny raz parska śmiechem.
— To masz problem, bo ja… nie zamierzam się wycofać. — Powiedziawszy to, patrzy mu śmiało w oczy. — Prędzej czy później, będziesz musiał mnie zabić.
— Twoja matka…
— Skończ z tym chorym argumentem! — Wchodzi na schody i zatrzymuje się w połowie drogi na piętro, obracając ku niemu. — Powiedz mi tylko jedno: jesteś po jej stronie czy nie?
Wzrok Ma Te wydaje się zagubiony i niepewny. W końcu umyka nim w bok.
— Dziękuję. Tyle chciałam wiedzieć. — Powiedziawszy to, znika na piętrze.

***
Woobin niepewnie obserwuję, jak wysoki mężczyzna w garniturze po kolei przetrząsa zawartość plecaka: ocenia na oko wielkość ubrań, zagląda do dokumentów i przelicza gotówkę.
— Czego się dowiedziałeś? — Nie patrzy na chłopaka, tylko rzuca pieniądze na stół i sięga po szklankę z grubego szkła, napełnioną jakimś whisko-podobnym płynem. Między palcami dymi się papieros.
Z okna jego super eleganckiego gabinetu można dojrzeć rozświetlone nocą wieżowce i neonowe bilbordy.
— Klucz do skrytki był w posiadaniu Song Jaehyuna. — Bin nerwowo ugniata w dłoni własną pięść. Nie ma odwagi spojrzeć temu eleganckiemu mężczyźnie w oczy, mimo iż chwile temu był pewien, że załatwi to szybko i zdecydowanie.
Mężczyzna pociąga ze szklanki solidny łyk, a następnie z furią godną dzikiego zwierza ciska nią o podłogę, aż szkło rozsypuje się na posadzce w drobny mak. Żyły na jego twarzy nabrzmiewają, a oczy zachodzą krwią.
— A to skurwiel!
Bin zerka niepewnie w miejscu, gdzie rozbiła się szklanka i przełyka nerwowo ślinę. Pierwszy raz od dawna czuje prawdziwy strach.
— A kontakt? — Mężczyzna odwraca wzrok ku chłopakowi. — Co z nim?
— Słucham? — Bin także podnosi oczy.
— Kto zgłosił się po plecak? Nie rób z siebie durnia!
— Ja… on zdołał mi się wymknąć.
Mężczyzna uśmiecha się, a potem z jego uśmiechu wytacza się nieprzyjemny, wężowy śmiech. Cichy, ale krystalicznie wyraźny. Po chwili sięga po coś do szuflady masywnego biurka z kontuarem i wyciąga naładowaną, ciężką spluwę. Celuję w Woobina.
— Zapytałem kim jest kontakt. — Drugą ręką zaciąga się papierosem. Spokojny i pewny swego zwycięstwa.
Bin spogląda prosto na lufę, po jego plecach spływa zimny pot. Mocniej zaciska rękę wokół zwiniętej pięści i oblizuje wargi.
— Nie widziałem jego twarzy. Uciekł, gdy zerwałem z niego plecak.
Mężczyzna posyła mu litościwy uśmiech, przysiadając pośladkiem na krawędzi biurka. Opuszcza broń, co nie znaczy, że odkłada ją na bok. Wydaje się rozbawiony.
— To ona, prawda? Mała szmata.
Bin wstrzymuje oddech.
— Kogo innego byś krył? Myślisz, że jesteś taki sprytny? Wszystko masz wypisane na tej durnej gębie.
— Ja… nie wiem, o czym pan mówi.
— Park Jiyeon… — Mężczyzna wydmuchuje tytoniowy dym z ust, nieco się nim delektując, a może myślą o swoim małym przeciwniku. Potem, jakby przypomniał sobie, jaki jest zmęczony, wzdycha i pociera knykciem kciuka lewą powiekę. — Dobrze się dzisiaj spisałeś. — Tą ręką, w której trzyma dłoń, poklepuje chłopaka po ramieniu. — A teraz spadaj.
Bin jednak nie rusza się z fotela.
— Mój ojciec…
— Cały i zdrowy, chociaż mocno irytujący. Podziwiam, że wytrzymałeś z nim tyle lat. — Mężczyzna posyła mu ujmujący uśmiech.
— Mieliśmy umowę… — Bin czuje, jak zaczyna w nim wrzeć.
— A jeżeli nie chcesz, żebym najpierw zabił ciebie, a potem tego zapijaczonego śmiecia to grzecznie wyjdziesz. — Mężczyzna nie zdejmuje uśmiechu z ust.
Bin patrzy na niego nienawistnie, w myślach przerabiając tę modelową facjatę na miazgę, ale wie, że tym razem przeciwnik przewyższa go wielokrotnie.
Z zaciśniętymi pięściami opuszcza gabinet, położony na samym szczycie wieżowca i wsiada do windy, zastanawiając się, czy na dworcu zastanie jeszcze Jiyeon, chociażby miała być tam tylko po to, aby skopać go po twarzy. Jest jednak pewien, że przywita go wyłącznie pustka.
W tym samym czasie, mężczyzna odkłada broń na biurko i sięga ku ziemi po najgrubszy i największy kawałek rozbitej szklanki. Potem spogląda na swoje odbicie w oknie i zaciska dłoń na szkle. Z pomiędzy palców wycieka czerwona, gęsta krew.
Song Jaehyun pożałuje. Hansol Taeyoong nie odpuszcza zdrajcom.

***
„Po sygnale proszę zostawić wiadomość…” Jiyeon ze złością ciska komórkę na bok, wbijając we włosy drżące place. Po raz trzeci nie odpowiada. Czwarty raz nie ma zamiaru próbować. Myungsoo jej unika, a ona nie wie dlaczego.
Ma wrażenie, jakby opuścił ją cały świat, a dzisiejsza noc trwała w nieskończoność. Naścienny zegar wskazuje godzinę czwartą trzydzieści. Prawie świta.
Jiyeon zwija się w embrion na podłodze, przytulając do siebie jedną z ozdobnych poduszek. Rzadko płacze, ale dzisiaj nie ma siły odmawiać sobie tej odrobiny słabości.
Chyba dopiero teraz odczuwa wszystko naprawdę. Cały ten syf związany z Binem.
Każdy mógł ją zdradzić, nawet Myungsoo, ale nie Bin. Nie ten popieprzony Kim Woobin, który sprawił, że teraz ona płacze.
W jej ciele odzywają się wszystkie siniaki i obrażenia, jakie zaserwowali jej kolesie Daichiego z nim na czele, lecz zadziwiające jest to, jak mało ją to obchodzi i jak niewiele znaczy ten ból w porównaniu z tym, co dzieje się w jej sercu.
Przez ten ból przestaje być sobą, zaczyna się narzucać i znów sięga po telefon, by wybrać numer Myungsoo. W tej chwili potrzebuje chociażby usłyszeć jedno jego słowo i poczuć, że nie została na tym cholernym świecie zupełnie sama.
Ale po drugiej stronie łącza odzywa się jedynie pulsujący sygnał i koszmarny brak odpowiedzi.

***
Telefon uparcie dzwoni, ale Myungsoo nie reaguje. Siedzi z podwiniętymi nogami i w uniesionych dłoniach trzyma stołową łyżeczkę, w którą wpatruje się od kilku długich minut.
Ma nadzieje, że siłą swego wzroku zdoła przekrzywić szyjkę łyżki, jakby była zrobiona z masła. Przynajmniej tak to widział w programie dokumentalnym, o ludziach obdarzonych paranormalnymi zdolnościami.
Widać na tym świecie przyszło mu być pieprzonym X-Menem, czy kimś tam z uniwersum Marvela. Zawsze interesował się komiksami, zbierał figurki kolekcjonerskie, raz nawet przebrał się za Kapitana Amerykę i wylądował na zjeździe jemu podobnych maniaków – do dzisiaj strasznie wstydzi się zrobionego wtedy zdjęcia. Pamięta, że od wieków chciał mieć super moce, ale teraz dałby wszystko, żeby się ich pozbyć.
To przecież nie komiks! A swoimi dziwnymi zdolnościami omal nie odprawił kogoś na tamten świat. Teraz zaś szantażowany, jak w jakimś surrealistycznym filmie ma się wcielić w mordercę.
Myungsoo wciąż jest otępiony i jego umysł nie zgadza się z faktami. Poza tym, nie kontroluje tego kim jest, ani co potrafi.
Dlatego wpatruje się w tą głupią łyżeczkę i ma nadzieje, że cokolwiek się stanie, a nie dzieje się nic. Zero.
Vernon przecież nie zrozumie, że te moce są niezależne od woli chłopaka. Postawił sprawę jasno.
Myungsoo myśli o mamie, o całej rodzinie, o tym jak będą zaskoczeni, gdy cały kraj dowie się o tym, co zrobił. Wyobraża sobie ich cierpienie, gdy inni ludzie będą z niego szydzić, a nawet nienawidzić. Może rodzina też go znienawidzi? Może przestanie być ich synem? Może zobaczy w ich oczach strach, bo nagle stał się kimś, kto strzela piorunami?
Kogo wolałaby jego matka? Syna dziwaka-mutanta, niedoszłego mordercę, czy mordercę samego w sobie?
Od kilku minut trzęsie się jak w febrze i połknął już chyba trzecią aspirynę, a i tak mu się nie poprawia. Na strach nie ma przecież leku.
— Jasna cholera! — Odkłada łyżeczkę na bok i sfrustrowany przeciera ręką spoconą twarz. Za roletami okna zaczyna świtać i powoli otoczenie w sypialni zaczyna nabierać szarości.
Myungsoo drętwieje i z całą mocą przyciska się plecami do wezgłowia łóżka. Nie stopił tej cholernej łyżeczki, ale wszystko w jego pokoju lewituje! Książki, notatki na biurku, abażur z lampą, a nawet klatka z Jacksonem, który jak na komendę zaczyna przeraźliwie skrzeczeć. Dosłownie wszystko unosi się, jakby znajdowało się pod wodą.
Chłopak przyciska dłoń do ust, żeby nie krzyknąć. Wtedy rzeczy spadają na ziemie. Huk jest okropny. Matka na pewno się obudzi.
Na telefonie ma pięć nieodebranych połączeń.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz