Ból rozchodzi się po jej czaszce
pulsująco. Mija chwila nim jest w stanie otworzyć oczy, a potem druga zanim
obraz się wyostrza. Twarda podłoga przenika chłodem w głąb jej ciała, które
musi zmusić do wysiłku, aby podnieść się z ziemi.
Niczym zreumatyzowana staruszka
najpierw podnosi plecy, a dopiero potem jakoś dźwiga się na nogi. Traci
równowagę i upada na stół, którego krawędź wbija się ostro w bok jej biodra.
Zrzuca na ziemie stos papierów.
— Niech to… — syczy Jiyeon,
przymykając oczy. Obraz wciąż się chwieje i rozmazuje. W ustach ma pustynię.
Postanawia sięgnąć po najbliżej leżący kubek z niedopitą herbatą Woobina, kiedy
nagle jej ręka zastyga w połowie drogi.
Woobin.
Gwałtownie odwraca głowę, szukając
przyjaciela, ale okazuje się to złym pomysłem. Ma wrażenie, jakby ktoś ponownie
łupnął ją w czaszkę. Z sykiem dotyka czoła, hamując w sobie odruch wymiotny.
Woobin.
— Ty parszywy sukinsynu. — Rezygnuje z
herbaty i czeka, aż mdłości ustaną, a jej uda się odzyskać równowagę. Kiedy w
końcu ciało zaczyna współpracować, prostuje się i wychodzi.
Stawia sztywne, nieporadne kroki, ale
jest zdeterminowana. Dworcowy zegar wskazuje, że dochodzi druga w nocy.
Wszędzie ani żywej duszy.
Jiyeon ma wrażenie, że jej dusza topi
się w otchłani.
***
— Dalej nie jadę — oznajmia szorstko
taksówkarz, zerkając do lusterka na Jiyeon, która najchętniej pokazałaby mu
teraz środkowy palec, ale zamiast tego sięga po gotówkę do portfela.
— W porządku, ahjussi. Rozumiem. —
Wciska mu kasę do ręki, a następnie wysiada na opustoszałej, owładniętej nocą
ulicy, niedaleko swego dawnego domu. W takie rejony żadni taksówkarze nie
zapuszczają się zbyt chętnie. Nie tylko mało którego mieszkańca tej dzielnicy
stać na taksówkę, ale także ten region miasta słynie z wielu mało pochlebnych
opinii, głównie morderstw i zaginięć, a także mafijnych porachunków.
Teraz jednak dzielnica wydaje się
wymarła. W starych domach nie pali się światło, jedynie zardzewiałe latarnie
uliczne rzucają słabe, pomarańczowe kręgi na rozsypujący się chodnik. Zza
drucianą siatką szczeka jakiś kundel.
Jiyeon otula się jeansową kurtką i
wciska ręce pod pachy. Noc jest zimna. Poprzez zachmurzone niebo nie wygląda
ani jedna z gwiazd. Stare kocury buszują w śmieciach, zaś z drzew spoglądają na
dziewczynę paciorkowe oczy kruków.
Mija swój stary dom, nie odwraca za
nim wzroku. Trudno powiedzieć, czy za nim tęskni. Nie wygląda też na to, aby
była w chwili obecnej świadoma jego istnienia. Jest raczej pogrążona w transie,
przed oczami ma tylko jeden cel. Świadomie skręca w lewo, gdzie droga zaczyna
prowadzić po niewielkim wzniesieniu. Jedna z tutejszych latarni od wieków ma
problem z elektryką. Oko żarówki co kilka sekund mruga, a linach słychać
ostrzegawcze buczenie prądu.
W końcu zatrzymuje się przed starym,
parterowym budynkiem z rozsypującym się dachem, okolonym ceglanym murem.
Dom Woobina.
Jiyeon popycha skrzypiącą, metalową
furtkę. Od lat nikt jej nie zamyka, w miejscu takim jak to nie ma co kraść.
Z okien wygląda ciemność. Z
zardzewiałego wodopoju skapują kropelki wody. W pękniętym wiadrze puchną mokre
ubrania. Przed drzwiami nie ma butów, to znak, że w środku nie odezwie się
żaden głos.
Mimo wszystko, dziewczyna rozsuwa
drzwi i wchodzi. Zapala światło, a następnie zagląda do pomieszczeń; nie jest
specjalnie zdziwiona, gdy wita ją jedynie pustka i cisza.
Z kuchni ulatuje odór niepozmywanych
naczyń, na stole w popielniczce piętrzą się niedopałki papierosów. Kilka
butelek soju smętnie leży na podłodze.
Jest tak jak zawsze. Nic się nie
zmieniło z pozoru, ale Jiyeon wie, że to nieprawda. Zmieniło się przecież
wszystko.
Nie potrafi jeszcze tego poczuć, ale
okropne, swędzące uczucie powoli zaczyna rodzić się w głębi niej, buzować w
żyłach i zaciskać oddech w klatce piersiowej.
Gniew. Ten dom zaczyna ją dusić. Widok
tego wszystkiego sprawia, że chce krzyczeć. Zamiast tego po prostu wychodzi.
Niczym w amoku okrąża posesje,
dostrzegając stare, majestatyczne drzewo, które rosło w tym miejscu dawno przed
nimi i rosnąć będzie długo po nich. W głębokiej dziupli chowa się skarb, ukryty
kilka lat temu przed całym światem.
Dziewczyna sięga do środka i wyjmuje
niewielki, czarny pistolet o długości lufy osiemdziesiąt milimetrów. Jest
ciężki, zimny w dotyku, Jiyeon bez wahania zaciska na nim palce.
Woobin skombinował skądś tę broń.
Pamięta doskonale, jak oglądali ją przez całą noc, biorąc z ręki do ręki i
ciesząc się z siły, jaką dawała. Obiecali używać jej tylko w wyjątkowych sytuacjach,
chociaż nigdy nie sprecyzowali jakich. Magazynek liczy sobie dwadzieścia jeden
naboi. Nie wykorzystali dotąd ani jednego.
Jiyeon była pewna, że broń zniknie z
dziupli, ale okazało się inaczej. Teraz spogląda na pistolet nie bardzo
wiedząc, co o tym myśleć.
Gdzie jest Bin? Dlaczego nie zabrał
pistoletu? Przypomina sobie, że jego mundur ochrony był wyposażony w inne,
ciekawe gadżety, chociaż nie takie, które dałyby radę przebić komuś serce.
Po długim zastanowieniu chowa pistolet
z tyłu spodni, zakrywając go materiałem kurtki. Może jej się przydać. Tak jak i
kilka lat temu, tak i teraz posiadanie broni napawa ją poczuciem
bezpieczeństwa.
Nie może już nikomu ufać.
Zawraca i sięga po pierwszy, lepszy
kamień w zasięgu ręki, po czym z gniewnym krzykiem rozbija okno domu. Łapie za
następny i celuje w drugie. Szyby pękają z głośnym trzaskiem. Ujadanie psów
staje się coraz bardziej natarczywe.
Jiyeon oddycha nerwowo. Kolejny kamień
ulatuje jej z rąk na ziemie. Coś sobie uświadamia. Nigdy nie wyzbędzie się
gniewu, który narodził się tej nocy. On już zawsze będzie w niej. Palący i
bolesny, stanowiący przypomnienie o dotkliwej zdradzie.
Powinna zawrócić. Złapać taksówkę, jeżeli
dopisze jej szczęście i po prostu wrócić do miejsca, które tymczasowo pełni
funkcje jej domu.
Ale nie potrafi zawrócić. Nogi
instynktownie prowadzą ją dalej ulicą. Pomiędzy
ścianami dwóch, rozpadających się budowli biegną w dół kamienne schody. Jiyeon
zatrzymuje się na ich szczycie, spoglądając przed siebie. W oddali widać
seulskie wieżowce. Ten lepszy świat, tak bliski a zarazem odległy dla
dzieciaka, który całe życie szlajał się po slumsach Guryongu w rozwalonych
trampkach i twarzą poczerniałą od kurzu.
Jeden stopień, drugi stopień, Jiyeon
krok za krokiem schodzi w dół, aż na dziesiątym schodku przysiada i muska
palcami wyblakły napis, umieszczony na ścianie lewego budynku.
„A
gdy świecą wieżowce bezsennych miast i pod mostami ognie płoną, tam pary z
naszych ust i dłoni naszych splot wiecznie trwa. Jesteś moją watahą. Woobin
& Jiyeon. Lipiec, 2012.”
Pod spodem dwie odciśnięte farbą
dłonie niosą ku Jiyeon odległe wspomnienia. Wyciąga rękę, aby dotknąć większą z
dłoni, wyraźnie męską, po czym ma wrażenie, że dzisiejszą noc zostawia daleko
za sobą, że teraźniejszość rozwiewa się jak pustynne piaski, odsłaniając obraz
przeszłości.
— Jesteś moją watahą… — wypowiada
szeptem słowa, które Bin wymalował na ścianie, gdy miał niespełna szesnaście
lat. Ona w tym czasie ledwo przekroczyła dwunasty rok życia.
To zdarzyło się tak dawno, jakby w
innym życiu. A mimo to Jiyeon potrafi przywołać wspomnienia z niebywałą
klarownością, wciąż czując we włosach tamten wiatr i chłód jesiennego dnia.
Nastaje Wrzesień, późny, szary
Wrzesień. Tego południa, mając niecałe sześć lat rozwaliła swoje ukochane,
czerwone sandałki, przypadkowo skaleczyła się o szkło i przysiadła na krawędzi
chodnika, zanosząc się nieszczęsnym płaczem.
To był istny koniec świata dla małego,
osamotnionego dziecka, na którego nikt z pobliskich ludzi nie zamierzał
spojrzeć. Na niebie zbierały się szare chmury, grożąc spuszczeniem na świat
lawinę deszczu, a z jej stopy sączyły się maleńkie krople krwi.
Pojawił się wtedy zupełnie znikąd,
dlatego wydał jej się taki niezwykły. Mama mawiała, że w ten sposób przybywają
anioły z nieba, aby wyciągnąć do człowieka pomocną dłoń.
Był chuderlawym chłopcem o pospolitej
twarzy i rozczochranych, za długich włosach, których nie miał kto przyciąć. Przechylił
głowę i obdarzył ją uśmiechem, potem zapytał o powód płaczu. Nigdy dotąd nikt
nie pytał ją o takie rzeczy. Nie rozumiała go, ale wiedziała, że ją dostrzega,
dostrzega ją jako jedyny na tym świecie i chciała, żeby patrzył na nią zawsze,
bez względu na wszystko.
Nie wyśmiał jej, gdy wyznała mu o
swoich czerwonych sandałkach. Nie wyzywał jej jak inni starsi chłopcy z
dzielnicy. Nie spoglądał na nią pogardliwie, uważając za małego, nieznośnego
dzieciaka. Po prostu był obok i z jakiegoś powodu, na calutkim świecie, który
wtedy ograniczał się do brudnych dzielnic Guryongu wybrał właśnie ją.
Tamtego dnia niósł ją na plecach do
domu przez całą drogę. Uginał się pod ciężarem jej ciała, potykał się na
nierównościach, ale trzymał tak mocno, że nie puścił ani razu. Między palcami
jej rąk dyndały czerwone sandałki.
Gdy przysiedli już na schodkach przed
jej domem, wyciągnęła ze swojego schowka orzechowy batonik, przełamała go na
dwie części z uroczystą miną i podzieliła się z chłopcem.
Chwile później z nieba luną deszcz, a
ona z ustami brudnymi od czekolady zasnęła z głową opartą o jego ramie.
Tamtego szarego popołudnia zaczęła się
ich przyjaźń, a Woobin jeszcze nieraz nosił ją na plecach. Osłaniał własnym
ciałem, gdy starsze dzieciaki kopały ich z mściwą satysfakcją, pocieszał gdy
kolejny raz obiła kolano do krwi, opowiadał zabawne historie z których śmiała
bez opamiętania. Trzymali się zawsze razem jak mała, dwuosobowa wataha. Wyryli
napisy na ścianie i wiązali sojusze przeciwko reszcie świata.
A potem ten sam chuderlawy chłopiec,
jakby za sprawą magicznej siły przeistoczył się w skałę, której nic nie było w
stanie poruszyć. Zmieniało się tak wiele rzeczy na ich oczach, ale nigdy więź,
jaka ich łączyła.
Któregoś wieczoru czekała na niego
oparta o mur, wy-paćkany graffiti. To był ten dziwny stan, gdy z małej
dziewczynki stawała się kobietą. Zaczęła chadzać tu i tam z grupką dziewczyn,
malując usta krzykliwymi kolorami szminek i żuć gumę w ostentacyjny,
lekceważący sposób, nawijając przyniszczone włosy na palec. Wtedy opinia
Woobina miała dla niej jeszcze większe znaczenie.
Chichotała z dziewczynami, wyczekując
jego powrotu i spoglądając, jak biegnie w towarzystwie swojej bandy. Młody i
wolny, w jakiś sposób nieposkromiony. Głośny i silny, z rękoma odrapanymi od
nieustannych walk i oczami okolonymi sinymi pręgami. Pozostali chłopcy biegli
za nim, co rusz podskakując i hałasując nie mniej od niego. Dzikie koty, tak
ich nazywano. Po chwili porwali go i zaczęli podrzucać w górę. Był ich bogiem,
bronił ich granic, odpędzał pozostałe bandy, stawał się legendą.
Ale wciąż patrzył tylko na nią, nawet
wtedy. Nieustraszony król Guryongu spoglądał na nią i mrugnął porozumiewawczo,
zadowolony z dumy, jaka widniała w jej oczach.
Czy dostrzegał także, że pierwszy raz
w życiu ubrała sukienkę? Czy widział, że pomalowała rzęsy i uczesała włosy? Czy
widział, że jest ładna?
Tak bardzo chciała znać wtedy
odpowiedź, ale nie śmiała zakłócić tej samczej ceremonii, która rozgrywała się
na jej oczach. Gdy chłopcy ujadali jak rozszalałe psy, gdy krzyczeli ku niebu i
śmiali się swawolnie, wiedząc, że na stojących niedaleko dziewczętach robi to
odpowiednie wrażenie.
Tej samej nocy opatrzyła jego rany,
słuchając o tym, jak rozprawił się z dziesięcioosobową bandą.
Zawsze wiedziała, że będzie
nieustraszony i zawsze wiedziała, że gdy ona się skaleczy, poniesie ją na
swoich ramionach.
— Jesteś moją watahą… — Odsuwa palce
od napisu, pozwalając spłynąć na nią zimnej rzeczywistości. Ma wrażenie, że to
co zaczęło się kilkanaście lat temu dzisiaj dobiegło końca. Powinna rozstać się
z najpiękniejszymi wspomnieniami swojego życia. Pozwolić im odejść, opuścić
serce, by sama mogła ruszyć do przodu.
***
— Ej, tygrysica! — Słyszy za plecami
czyjś głos. Zatrzymuje się na opustoszałej ulicy i odwraca głowę.
— Dae Chi? — Unosi w zdumieniu brwi na
widok nielubianego chłopaka w towarzystwie nieprzyjemnych kolesi, którzy
uśmiechają się dwuznacznie w jej kierunku.
— Tak, ja. — Chłopak zaciąga się
papierosem, a następnie rzuca go na ziemie, zgniatając z zadowoleniem. — Ty
tutaj o tej porze? Bez swojego ochroniarza?
— Nie twój interes. — Jiyeon odwraca
się raptownie i idzie przed siebie, ale wtedy zostaje pochwycona w łokciu i
zmuszona stanąć z nim twarzą w twarz.
— A mnie się zdaje, że mój. — Dae Chi
uśmiecha się szeroko, cuchnąc wódką jak fabryka bimbru. Ma zaszklone, mało
przytomne oczy, ale zamiary wyraźnie sprecyzowane względem niej. — Nie masz
ochoty się zabawić, mała? Niedaleko odbywa się fajna imprezka. Chodź z nami.
— Nie mam ochoty. Puszczaj! — Próbuje
się szarpnąć, ale jego uścisk jest zbyt mocy. Pozostali towarzysze otaczają ją
zwartym kołem.
— Zawsze czułaś się królową Guryongu,
prawda? Zadzierałaś nosa i spoglądałaś na wszystkich z góry. A teraz tym
bardziej to robisz, panieneczko.
— Powiedziałam, puść!
— Hej, hej! Spokojnie! — Dae Chi
przekrzywia z zainteresowaniem głowę. — To źle, że chcę porozmawiać ze znajomą?
Po co tu przyszłaś, jak nie po to, żeby spotkać się ze starą paką?
— Nie jesteśmy znajomymi! — odwarkuje
ostro Jiyeon. Ma ochotę splunąć mu w twarz, ale powstrzymuje ją rozsądek. Jest
sama, ich jest pięciu.
— Och, to prawda. W sumie nigdy cię
nie lubiłem, Ji. — Dae Chi wzdycha z udawanym rozczarowaniem. — Ale zawsze
chciałem mieć królową dla siebie. No wiesz… to co nietykalne, wydaje się
interesujące podwójnie.
— Weź się odwal, człowieku! — Jiyeon
zaczyna się szarpać jak rozszalały kot, ale zostaje pchnięta w ramiona tamtych
i prawie się przewraca.
— Słuchaj, suko. Teraz zrobię, co będę
chciał, rozumiesz? Możesz sobie krzyczeć ile tylko zechcesz, ale to ci nie
pomoże. Twój kochaś od bardzo dawna już tutaj nie zagląda. Chyba poszukał sobie
czegoś lepszego.
— Pożałujesz tego, śmieciu! — Jiyeon
robi zamach nogą, ale niewiele to daje. Dae Chi cofa się ze śmiechem, unikając
ciosu.
— No jaka zadziorna! Ho, ho, ho! To
podniecające. — Przysuwa się do niej z zamiarem pocałowania, ale ona wykręca
głowę w przeciwną stronę. — Weź się nie ruszaj, szmato! — Chłopak traci
kontrole i mocno uderza ją w twarz. Traci na ułamek sekundy świadomość, ból
spada na nią otępiającą falą. Upada na ziemie. Pozostali pilnują, by nie
uciekła, podczas gdy Dae Chi siada na niej okrakiem i uśmiecha się mściwie. —
Będzie fajnie, zobaczysz.
— Ty dupku! — Szamocze się i przewraca
go na plecy. Jeden z jego koleżków szarpie ją za włosy, a drugi zasadza cios w
brzuch, wybijając jej oddech z płuc. Krztusi się i kuli, ale szybko odzyskuje
jasność myślenia, gdy Dae Chi robi zamach nogą, by uderzyć ją z całej siły w
plecy. Jednym, szybkim ruchem sięga do pistolet i unosi go na wysokość krocza
chłopaka.
— Tylko spróbuj, a przestrzelę ci to
ziarenko w spodniach!
Wszyscy odsuwają się jak oparzeni,
podnosząc ręce w górę.
— Boże, jesteś nienormalna! —
wykrzykuje Dae Chi z przerażeniem w oczach.
— Właśnie, nienormalna! — krzyczy
głośno Jiyeon, nieco chwiejnie dźwigając się na nogi. — Więc spieprzajcie stąd,
zanim strzelę!
Nie musi im tego dwa razy powtarzać.
Uciekają w popłochu, wykrzykując jeszcze niewybredne epitety pod jej adresem,
ale nie chce jej się marnować kulki, by wystraszyć jeszcze bardziej ich kurze
móżdżki.
Powolnym ruchem ściera krew z
rozciętej wargi i nieco kulejąc, odwraca się, kierując drogą powrotną.
Ta dzielnica… jest pewna, że już nigdy
tutaj nie powróci. Odchodzi, zostawiając za sobą wszystkie wspomnienia. Nie
ogląda się za siebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz