26 - Jesteś moją watahą

Ból rozchodzi się po jej czaszce pulsująco. Mija chwila nim jest w stanie otworzyć oczy, a potem druga zanim obraz się wyostrza. Twarda podłoga przenika chłodem w głąb jej ciała, które musi zmusić do wysiłku, aby podnieść się z ziemi.
Niczym zreumatyzowana staruszka najpierw podnosi plecy, a dopiero potem jakoś dźwiga się na nogi. Traci równowagę i upada na stół, którego krawędź wbija się ostro w bok jej biodra. Zrzuca na ziemie stos papierów.
— Niech to… — syczy Jiyeon, przymykając oczy. Obraz wciąż się chwieje i rozmazuje. W ustach ma pustynię. Postanawia sięgnąć po najbliżej leżący kubek z niedopitą herbatą Woobina, kiedy nagle jej ręka zastyga w połowie drogi.
Woobin.
Gwałtownie odwraca głowę, szukając przyjaciela, ale okazuje się to złym pomysłem. Ma wrażenie, jakby ktoś ponownie łupnął ją w czaszkę. Z sykiem dotyka czoła, hamując w sobie odruch wymiotny.
Woobin.
— Ty parszywy sukinsynu. — Rezygnuje z herbaty i czeka, aż mdłości ustaną, a jej uda się odzyskać równowagę. Kiedy w końcu ciało zaczyna współpracować, prostuje się i wychodzi.
Stawia sztywne, nieporadne kroki, ale jest zdeterminowana. Dworcowy zegar wskazuje, że dochodzi druga w nocy. Wszędzie ani żywej duszy.
Jiyeon ma wrażenie, że jej dusza topi się w otchłani.

***
— Dalej nie jadę — oznajmia szorstko taksówkarz, zerkając do lusterka na Jiyeon, która najchętniej pokazałaby mu teraz środkowy palec, ale zamiast tego sięga po gotówkę do portfela.
— W porządku, ahjussi. Rozumiem. — Wciska mu kasę do ręki, a następnie wysiada na opustoszałej, owładniętej nocą ulicy, niedaleko swego dawnego domu. W takie rejony żadni taksówkarze nie zapuszczają się zbyt chętnie. Nie tylko mało którego mieszkańca tej dzielnicy stać na taksówkę, ale także ten region miasta słynie z wielu mało pochlebnych opinii, głównie morderstw i zaginięć, a także mafijnych porachunków.
Teraz jednak dzielnica wydaje się wymarła. W starych domach nie pali się światło, jedynie zardzewiałe latarnie uliczne rzucają słabe, pomarańczowe kręgi na rozsypujący się chodnik. Zza drucianą siatką szczeka jakiś kundel.
Jiyeon otula się jeansową kurtką i wciska ręce pod pachy. Noc jest zimna. Poprzez zachmurzone niebo nie wygląda ani jedna z gwiazd. Stare kocury buszują w śmieciach, zaś z drzew spoglądają na dziewczynę paciorkowe oczy kruków.
Mija swój stary dom, nie odwraca za nim wzroku. Trudno powiedzieć, czy za nim tęskni. Nie wygląda też na to, aby była w chwili obecnej świadoma jego istnienia. Jest raczej pogrążona w transie, przed oczami ma tylko jeden cel. Świadomie skręca w lewo, gdzie droga zaczyna prowadzić po niewielkim wzniesieniu. Jedna z tutejszych latarni od wieków ma problem z elektryką. Oko żarówki co kilka sekund mruga, a linach słychać ostrzegawcze buczenie prądu.
W końcu zatrzymuje się przed starym, parterowym budynkiem z rozsypującym się dachem, okolonym ceglanym murem.
Dom Woobina.
Jiyeon popycha skrzypiącą, metalową furtkę. Od lat nikt jej nie zamyka, w miejscu takim jak to nie ma co kraść.
Z okien wygląda ciemność. Z zardzewiałego wodopoju skapują kropelki wody. W pękniętym wiadrze puchną mokre ubrania. Przed drzwiami nie ma butów, to znak, że w środku nie odezwie się żaden głos.
Mimo wszystko, dziewczyna rozsuwa drzwi i wchodzi. Zapala światło, a następnie zagląda do pomieszczeń; nie jest specjalnie zdziwiona, gdy wita ją jedynie pustka i cisza.
Z kuchni ulatuje odór niepozmywanych naczyń, na stole w popielniczce piętrzą się niedopałki papierosów. Kilka butelek soju smętnie leży na podłodze.
Jest tak jak zawsze. Nic się nie zmieniło z pozoru, ale Jiyeon wie, że to nieprawda. Zmieniło się przecież wszystko.
Nie potrafi jeszcze tego poczuć, ale okropne, swędzące uczucie powoli zaczyna rodzić się w głębi niej, buzować w żyłach i zaciskać oddech w klatce piersiowej.
Gniew. Ten dom zaczyna ją dusić. Widok tego wszystkiego sprawia, że chce krzyczeć. Zamiast tego po prostu wychodzi.
Niczym w amoku okrąża posesje, dostrzegając stare, majestatyczne drzewo, które rosło w tym miejscu dawno przed nimi i rosnąć będzie długo po nich. W głębokiej dziupli chowa się skarb, ukryty kilka lat temu przed całym światem.
Dziewczyna sięga do środka i wyjmuje niewielki, czarny pistolet o długości lufy osiemdziesiąt milimetrów. Jest ciężki, zimny w dotyku, Jiyeon bez wahania zaciska na nim palce.
Woobin skombinował skądś tę broń. Pamięta doskonale, jak oglądali ją przez całą noc, biorąc z ręki do ręki i ciesząc się z siły, jaką dawała. Obiecali używać jej tylko w wyjątkowych sytuacjach, chociaż nigdy nie sprecyzowali jakich. Magazynek liczy sobie dwadzieścia jeden naboi. Nie wykorzystali dotąd ani jednego.
Jiyeon była pewna, że broń zniknie z dziupli, ale okazało się inaczej. Teraz spogląda na pistolet nie bardzo wiedząc, co o tym myśleć.
Gdzie jest Bin? Dlaczego nie zabrał pistoletu? Przypomina sobie, że jego mundur ochrony był wyposażony w inne, ciekawe gadżety, chociaż nie takie, które dałyby radę przebić komuś serce.
Po długim zastanowieniu chowa pistolet z tyłu spodni, zakrywając go materiałem kurtki. Może jej się przydać. Tak jak i kilka lat temu, tak i teraz posiadanie broni napawa ją poczuciem bezpieczeństwa.
Nie może już nikomu ufać.
Zawraca i sięga po pierwszy, lepszy kamień w zasięgu ręki, po czym z gniewnym krzykiem rozbija okno domu. Łapie za następny i celuje w drugie. Szyby pękają z głośnym trzaskiem. Ujadanie psów staje się coraz bardziej natarczywe.
Jiyeon oddycha nerwowo. Kolejny kamień ulatuje jej z rąk na ziemie. Coś sobie uświadamia. Nigdy nie wyzbędzie się gniewu, który narodził się tej nocy. On już zawsze będzie w niej. Palący i bolesny, stanowiący przypomnienie o dotkliwej zdradzie.
Powinna zawrócić. Złapać taksówkę, jeżeli dopisze jej szczęście i po prostu wrócić do miejsca, które tymczasowo pełni funkcje jej domu.
Ale nie potrafi zawrócić. Nogi instynktownie prowadzą ją dalej ulicą.  Pomiędzy ścianami dwóch, rozpadających się budowli biegną w dół kamienne schody. Jiyeon zatrzymuje się na ich szczycie, spoglądając przed siebie. W oddali widać seulskie wieżowce. Ten lepszy świat, tak bliski a zarazem odległy dla dzieciaka, który całe życie szlajał się po slumsach Guryongu w rozwalonych trampkach i twarzą poczerniałą od kurzu.
Jeden stopień, drugi stopień, Jiyeon krok za krokiem schodzi w dół, aż na dziesiątym schodku przysiada i muska palcami wyblakły napis, umieszczony na ścianie lewego budynku.
„A gdy świecą wieżowce bezsennych miast i pod mostami ognie płoną, tam pary z naszych ust i dłoni naszych splot wiecznie trwa. Jesteś moją watahą. Woobin & Jiyeon. Lipiec, 2012.”
Pod spodem dwie odciśnięte farbą dłonie niosą ku Jiyeon odległe wspomnienia. Wyciąga rękę, aby dotknąć większą z dłoni, wyraźnie męską, po czym ma wrażenie, że dzisiejszą noc zostawia daleko za sobą, że teraźniejszość rozwiewa się jak pustynne piaski, odsłaniając obraz przeszłości.
— Jesteś moją watahą… — wypowiada szeptem słowa, które Bin wymalował na ścianie, gdy miał niespełna szesnaście lat. Ona w tym czasie ledwo przekroczyła dwunasty rok życia.
To zdarzyło się tak dawno, jakby w innym życiu. A mimo to Jiyeon potrafi przywołać wspomnienia z niebywałą klarownością, wciąż czując we włosach tamten wiatr i chłód jesiennego dnia.
Nastaje Wrzesień, późny, szary Wrzesień. Tego południa, mając niecałe sześć lat rozwaliła swoje ukochane, czerwone sandałki, przypadkowo skaleczyła się o szkło i przysiadła na krawędzi chodnika, zanosząc się nieszczęsnym płaczem.
To był istny koniec świata dla małego, osamotnionego dziecka, na którego nikt z pobliskich ludzi nie zamierzał spojrzeć. Na niebie zbierały się szare chmury, grożąc spuszczeniem na świat lawinę deszczu, a z jej stopy sączyły się maleńkie krople krwi.
Pojawił się wtedy zupełnie znikąd, dlatego wydał jej się taki niezwykły. Mama mawiała, że w ten sposób przybywają anioły z nieba, aby wyciągnąć do człowieka pomocną dłoń.
Był chuderlawym chłopcem o pospolitej twarzy i rozczochranych, za długich włosach, których nie miał kto przyciąć. Przechylił głowę i obdarzył ją uśmiechem, potem zapytał o powód płaczu. Nigdy dotąd nikt nie pytał ją o takie rzeczy. Nie rozumiała go, ale wiedziała, że ją dostrzega, dostrzega ją jako jedyny na tym świecie i chciała, żeby patrzył na nią zawsze, bez względu na wszystko.
Nie wyśmiał jej, gdy wyznała mu o swoich czerwonych sandałkach. Nie wyzywał jej jak inni starsi chłopcy z dzielnicy. Nie spoglądał na nią pogardliwie, uważając za małego, nieznośnego dzieciaka. Po prostu był obok i z jakiegoś powodu, na calutkim świecie, który wtedy ograniczał się do brudnych dzielnic Guryongu wybrał właśnie ją.
Tamtego dnia niósł ją na plecach do domu przez całą drogę. Uginał się pod ciężarem jej ciała, potykał się na nierównościach, ale trzymał tak mocno, że nie puścił ani razu. Między palcami jej rąk dyndały czerwone sandałki.
Gdy przysiedli już na schodkach przed jej domem, wyciągnęła ze swojego schowka orzechowy batonik, przełamała go na dwie części z uroczystą miną i podzieliła się z chłopcem.
Chwile później z nieba luną deszcz, a ona z ustami brudnymi od czekolady zasnęła z głową opartą o jego ramie.
Tamtego szarego popołudnia zaczęła się ich przyjaźń, a Woobin jeszcze nieraz nosił ją na plecach. Osłaniał własnym ciałem, gdy starsze dzieciaki kopały ich z mściwą satysfakcją, pocieszał gdy kolejny raz obiła kolano do krwi, opowiadał zabawne historie z których śmiała bez opamiętania. Trzymali się zawsze razem jak mała, dwuosobowa wataha. Wyryli napisy na ścianie i wiązali sojusze przeciwko reszcie świata.
A potem ten sam chuderlawy chłopiec, jakby za sprawą magicznej siły przeistoczył się w skałę, której nic nie było w stanie poruszyć. Zmieniało się tak wiele rzeczy na ich oczach, ale nigdy więź, jaka ich łączyła.
Któregoś wieczoru czekała na niego oparta o mur, wy-paćkany graffiti. To był ten dziwny stan, gdy z małej dziewczynki stawała się kobietą. Zaczęła chadzać tu i tam z grupką dziewczyn, malując usta krzykliwymi kolorami szminek i żuć gumę w ostentacyjny, lekceważący sposób, nawijając przyniszczone włosy na palec. Wtedy opinia Woobina miała dla niej jeszcze większe znaczenie.
Chichotała z dziewczynami, wyczekując jego powrotu i spoglądając, jak biegnie w towarzystwie swojej bandy. Młody i wolny, w jakiś sposób nieposkromiony. Głośny i silny, z rękoma odrapanymi od nieustannych walk i oczami okolonymi sinymi pręgami. Pozostali chłopcy biegli za nim, co rusz podskakując i hałasując nie mniej od niego. Dzikie koty, tak ich nazywano. Po chwili porwali go i zaczęli podrzucać w górę. Był ich bogiem, bronił ich granic, odpędzał pozostałe bandy, stawał się legendą.
Ale wciąż patrzył tylko na nią, nawet wtedy. Nieustraszony król Guryongu spoglądał na nią i mrugnął porozumiewawczo, zadowolony z dumy, jaka widniała w jej oczach.
Czy dostrzegał także, że pierwszy raz w życiu ubrała sukienkę? Czy widział, że pomalowała rzęsy i uczesała włosy? Czy widział, że jest ładna?
Tak bardzo chciała znać wtedy odpowiedź, ale nie śmiała zakłócić tej samczej ceremonii, która rozgrywała się na jej oczach. Gdy chłopcy ujadali jak rozszalałe psy, gdy krzyczeli ku niebu i śmiali się swawolnie, wiedząc, że na stojących niedaleko dziewczętach robi to odpowiednie wrażenie.
Tej samej nocy opatrzyła jego rany, słuchając o tym, jak rozprawił się z dziesięcioosobową bandą.
Zawsze wiedziała, że będzie nieustraszony i zawsze wiedziała, że gdy ona się skaleczy, poniesie ją na swoich ramionach.
— Jesteś moją watahą… — Odsuwa palce od napisu, pozwalając spłynąć na nią zimnej rzeczywistości. Ma wrażenie, że to co zaczęło się kilkanaście lat temu dzisiaj dobiegło końca. Powinna rozstać się z najpiękniejszymi wspomnieniami swojego życia. Pozwolić im odejść, opuścić serce, by sama mogła ruszyć do przodu.

***
— Ej, tygrysica! — Słyszy za plecami czyjś głos. Zatrzymuje się na opustoszałej ulicy i odwraca głowę.
— Dae Chi? — Unosi w zdumieniu brwi na widok nielubianego chłopaka w towarzystwie nieprzyjemnych kolesi, którzy uśmiechają się dwuznacznie w jej kierunku.
— Tak, ja. — Chłopak zaciąga się papierosem, a następnie rzuca go na ziemie, zgniatając z zadowoleniem. — Ty tutaj o tej porze? Bez swojego ochroniarza?
— Nie twój interes. — Jiyeon odwraca się raptownie i idzie przed siebie, ale wtedy zostaje pochwycona w łokciu i zmuszona stanąć z nim twarzą w twarz.
— A mnie się zdaje, że mój. — Dae Chi uśmiecha się szeroko, cuchnąc wódką jak fabryka bimbru. Ma zaszklone, mało przytomne oczy, ale zamiary wyraźnie sprecyzowane względem niej. — Nie masz ochoty się zabawić, mała? Niedaleko odbywa się fajna imprezka. Chodź z nami.
— Nie mam ochoty. Puszczaj! — Próbuje się szarpnąć, ale jego uścisk jest zbyt mocy. Pozostali towarzysze otaczają ją zwartym kołem.
— Zawsze czułaś się królową Guryongu, prawda? Zadzierałaś nosa i spoglądałaś na wszystkich z góry. A teraz tym bardziej to robisz, panieneczko.
— Powiedziałam, puść!
— Hej, hej! Spokojnie! — Dae Chi przekrzywia z zainteresowaniem głowę. — To źle, że chcę porozmawiać ze znajomą? Po co tu przyszłaś, jak nie po to, żeby spotkać się ze starą paką?
— Nie jesteśmy znajomymi! — odwarkuje ostro Jiyeon. Ma ochotę splunąć mu w twarz, ale powstrzymuje ją rozsądek. Jest sama, ich jest pięciu.
— Och, to prawda. W sumie nigdy cię nie lubiłem, Ji. — Dae Chi wzdycha z udawanym rozczarowaniem. — Ale zawsze chciałem mieć królową dla siebie. No wiesz… to co nietykalne, wydaje się interesujące podwójnie.
— Weź się odwal, człowieku! — Jiyeon zaczyna się szarpać jak rozszalały kot, ale zostaje pchnięta w ramiona tamtych i prawie się przewraca.
— Słuchaj, suko. Teraz zrobię, co będę chciał, rozumiesz? Możesz sobie krzyczeć ile tylko zechcesz, ale to ci nie pomoże. Twój kochaś od bardzo dawna już tutaj nie zagląda. Chyba poszukał sobie czegoś lepszego.
— Pożałujesz tego, śmieciu! — Jiyeon robi zamach nogą, ale niewiele to daje. Dae Chi cofa się ze śmiechem, unikając ciosu.
— No jaka zadziorna! Ho, ho, ho! To podniecające. — Przysuwa się do niej z zamiarem pocałowania, ale ona wykręca głowę w przeciwną stronę. — Weź się nie ruszaj, szmato! — Chłopak traci kontrole i mocno uderza ją w twarz. Traci na ułamek sekundy świadomość, ból spada na nią otępiającą falą. Upada na ziemie. Pozostali pilnują, by nie uciekła, podczas gdy Dae Chi siada na niej okrakiem i uśmiecha się mściwie. — Będzie fajnie, zobaczysz.
— Ty dupku! — Szamocze się i przewraca go na plecy. Jeden z jego koleżków szarpie ją za włosy, a drugi zasadza cios w brzuch, wybijając jej oddech z płuc. Krztusi się i kuli, ale szybko odzyskuje jasność myślenia, gdy Dae Chi robi zamach nogą, by uderzyć ją z całej siły w plecy. Jednym, szybkim ruchem sięga do pistolet i unosi go na wysokość krocza chłopaka.
— Tylko spróbuj, a przestrzelę ci to ziarenko w spodniach!
Wszyscy odsuwają się jak oparzeni, podnosząc ręce w górę.
— Boże, jesteś nienormalna! — wykrzykuje Dae Chi z przerażeniem w oczach.
— Właśnie, nienormalna! — krzyczy głośno Jiyeon, nieco chwiejnie dźwigając się na nogi. — Więc spieprzajcie stąd, zanim strzelę!
Nie musi im tego dwa razy powtarzać. Uciekają w popłochu, wykrzykując jeszcze niewybredne epitety pod jej adresem, ale nie chce jej się marnować kulki, by wystraszyć jeszcze bardziej ich kurze móżdżki.
Powolnym ruchem ściera krew z rozciętej wargi i nieco kulejąc, odwraca się, kierując drogą powrotną.
Ta dzielnica… jest pewna, że już nigdy tutaj nie powróci. Odchodzi, zostawiając za sobą wszystkie wspomnienia. Nie ogląda się za siebie. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz