29 - Jak kukły w szafie

Hongje-dong w dystrykcie Seodaemun-gu to dzielnica domów jednorodzinnych, odgrodzonych od ulicy grubym murem. Myungsoo zatrzymuje się przed budynkiem z czerwonej cegły, oznakowanym numerem 31. Dwupiętrowy dom ze spadzistym dachem wygląda całkiem spokojnie w promieniach popołudniowego słońca, ale w chłopaku rodzi niespecjalnie pozytywne uczucia.
Myungsoo wyłącza w telefonie funkcje GPS’u i włączywszy tryb samolotowy, pośpiesznie chowa go do kieszeni. Teraz jego urządzenie nie będzie łączyć się z żadną siecią, przez którą mógłby zostać wykryty.
Zdaje sobie sprawę, że prawdopodobnie zachowuje się jak paranoik, ale cała ta sytuacja także jest paranoiczna i groteskowa.
Myungsoo wciąż zadziwia fakt, że wystarczy kilka rozważnych kliknięć w komputerze, aby zdobyć cudzy adres zamieszkania, a potem GPS zaprowadzi pod sam dom nieszczęśnika, którego obrano sobie za cel.
Ludzie wciąż zdają się nieświadomi, że ich spokojne, nie problemowe życie zaplątane jest w cyber-sieć, stanowiącą niezłą pożywkę dla wszelkiego rodzaju złodziei i przestępców.
Chłopak uważnie rozgląda się po cichej okolicy, a potem podchodzi pod bramę domu, szarpiąc za klamkę od ciemnych wrót. Spodziewał się, że zostanie zmuszony do użycia wsuwki do włosów, aby rozprawić się z zamkiem (w filmach zawsze wygląda to na super łatwe), ale drzwi – ku jego zaskoczeniu – ustępują bez najmniejszego problemu. Dziwne. Może to jakaś zasadzka?
Prawda jest jednak taka, że zdarzył się cud. Nie od dziś wiadomo, że Myungsoo potrafi rozprawić się z najcięższym zamkiem elektronicznym, ale staje się bezbronny jak dziecko w obliczu klasycznego zamka z porządnego metalu. W takim przypadku potrzebowałby Jiyeon, a nie wyobraża sobie, by był w stanie świadomie wplątać dziewczynę w całe to chore przedsięwzięcie, wysnute w jeszcze bardziej chorej głowie Hansola Vernona.
Wchodzi na teren posesji Kwonów. Z bliżej nieokreślonego kierunku słuchać buczenie generatora prądu. Ziemia chrzęści mu pod butami, gdy oddech więźnie w gardle.
Człowieku, naprawdę zamierzasz to zrobić!?, Myungsoo słyszy dobitnie krzyk z wnętrza swego ciała. To szaleństwo, czyste szaleństwo! Uciekaj póki jeszcze możesz! Nie jesteś mordercą!
Ale nogi nie zwalniają kroku, chociaż poruszają się i tak w żółwim tempie. Wchodzi na betonowe schody, prowadzące wprost do drzwi. Są lekko uchylone, a to oznacza tylko jedno: ktoś jest w środku.
Adrenalina w żyłach chłopaka właśnie osiąga stan wrzenia, mieszając się z paniką, gdy z wnętrza domu dobiega męski głos.
Myungsoo lekko rozchyla drzwi i kieruje się w stronę holu, nie kwapiąc się zdjęciem butów. Głos przybiera na sile i zyskuje na wyrazistości.
— Mam tego dosyć. — Słyszy z sąsiedniego pomieszczenia. — Rozstawia nas jak kukły po szafach. Jedno jego słowo i niczym psy z wywieszonym jęzorem, mamy stawić się na spotkanie. Jebany kurwa paniczyk.
— Uspokój się — odzywa się drugi głos strofująco. — Jak chcesz, żeby ci wpakował kulkę w ten zakuty łeb to proszę bardzo, ale ja nie zamierzam ryzykować, że usłyszy co o nim gadasz pod moim, kurwa, dachem!
— Zawsze byłeś cieniasem, Kwon. Merdasz ogonem jak napalona dziwka, gdy tylko jest w pobliżu. Czekam, kiedy wyliżesz mu buciory.
Myungsoo przypiera do ściany i zagląda zza wezgłowia do średnich rozmiarów salonu, gdzie rozmawia ze sobą dwoje mężczyzn. Obaj popalają papierosy, przez co smród tytoniu roznosi się po całym domu wraz z warstewką szarej mgiełki.
Kwon Heil i Nam Byun. To właśnie oni. Nie da się z nikim pomylić tych zakazanych gąb, które widział na zdjęciu Hansola. Myungsoo przechodzą zimne ciarki, serce zaczyna uderzać niespokojnie o ścianę klatki piersiowej.
— Zamknij się, albo załatwię ci definitywne rozstanie z uzębieniem! — Kwon unosi pięść w stronę parszywej facjaty Nam Byuna.
Czyż to nie szczęście? Dwie pieczenie na jednym ogniu. Dzisiejszy dzień wyraźnie sprzyja chłopakowi. Obaj mężczyźni w jednym miejscu i to zupełnie przypadkiem.
A jednak Myungsoo ma wrażenie, że lada moment ziemia obsunie mu się z pod nóg, a on runie w wyrwę, w której przyjdzie mu spadać bez końca.
Przygląda się z ukrycia obojgu, zastanawiając, co takiego uczynili, że Hansol Vernon życzy im śmierci z diabolicznym uśmiechem na wargach, zacierając z uciechą ręce na myśl o ich cierpieniu.
Po chwili ostrożnie wycofuje się do sąsiedniego pomieszczenia, będącego obskurną, zabałaganioną kuchnią. Aż prosi się, aby ktoś tu wszedł i posprzątał tę górę brudnych naczyń oraz zebrał gnijące resztki jedzenia ze stołu. Fetor, przyprawiający chłopaka o wymioty, wskazuje, że coś zdechło tu jakiś czas temu i do dzisiaj jest w stanie sukcesywnego rozkładu.
Myungsoo ostrożnie sięga ręką do stojącego na blacie stojaka na noże do mięsa, ale zatrzymuje się w połowie drogi.
Odciski palców!
Spanikowany jak mokry szczeniak, naciąga na dłoń rękaw bluzy, pod którą poci się jak nigdy w życiu i powoli, jakby dotykał rakotwórczego uranu, sięga po rękojeść noża. Przedmiot wymyka się z wątłego uścisku i leci w kierunku podłogi, ale nagle zatrzymuje się kilka centymetrów nad ziemią.
Myungsoo ma wrażenie, że zaraz puści pawia, a tuż po tym wyzionie ducha i raz na zawsze pożegna się z parszywym życiem.
Nóż nadal lewituje nad ziemią, unoszony dotykiem spanikowanego spojrzenia chłopaka, który roztrzęsiony jak mała osika, schyla się po niego i ponownie zaciska w dłoni. Tym razem pewniej.
Z drugiej strony… skoro nóż już lewituje…
Od kiedy zaczął myśleć jak rasowy morderca? Od kiedy to rozważa najprostszy sposób odebrania komuś życia?
Myungsoo boi się tak samo siebie jak całej tej akcji, a mimo to ani na moment nie spowalnia działania. Nóż – ku jego zaskoczeniu – pozwala się bezproblemowo przesuwać w powietrzu, jakby chłopak sterował nim za pomocą pilota, ukrytego w kieszeni spodni.
To niesamowite! I potworne! I niesamowite!
Nóż unosi się w górę, teraz na wysokość jego źrenic, a chłopak ma wrażenie, że między nim a nożem zachodzi jakieś dziwne porozumienie. Jakby nóż doskonale rozumiał intencje swego pana i był gotów spełnić każde, szalone polecenie.
„Zrób to, Myungsoo. Wiesz, że nie masz wyjścia. Jak teraz stchórzysz to już nie zbierzesz się na odwagę, by tu wrócić. Hansol pokaże nagranie całemu światu, wszyscy cię znienawidzą. Może nawet zamknął w jakimś zakładzie, a tam będą robić na tobie eksperymenty, aż nie wyzioniesz tego cholernego, marnego ducha z równie marnego ciała.”, szepcze głos w jego głowie.
Nie, nie ma odwrotu, teraz albo nigdy.
Myungsoo robi krok do przodu, nóż przesuwa się w powietrzu o tę samą odległość. Są ze sobą idealnie zsynchronizowani. Połączeni w sposób, który nie śni się przeciętnym ludziom.
„To nie ty to zrobisz. To ten nóż. Nawet go nie dotykasz”.
Już wyobraża sobie, jak siłą woli naprze nożem w kierunku tamtych, a potem precyzyjnie rozetnie im tętnice. Pewnie poleje się krew, dużo krwi… musi uważać, żeby nie dać się nią obryzgać. Czy mężczyźni zdołają się odwrócić? Zobaczą go? Zobaczy w ich spojrzeniu wyrzut? Czy zasłużyli na to, aby umrzeć?
Myungsoo wciąż jest jeszcze w kuchni, gdy z holu da się słyszeć odgłos otwieranych drzwi. Ktoś robi to z nerwowym impetem i stawiając równie zamaszyste kroki, przechodzi przez korytarz do salonu.
Nóż raptownie leci w dół, w ostatniej chwili pochwycony przez rękę chłopaka.
— Ma Te! A niech cię licho! — wykrzykuje Nam Byun. Myungsoo słyszy jedynie jego głos, ale i tak ma wrażenie, że wszyscy teraz go widzą. — A coś ty taki wściekły?
— Dzwonili z Błękitnego Domu, mamy kolejną dostawę. Raczycie odebrać te pierdolone telefony? Dzwonię do was od wczoraj, zasrańcy!
— Kolejną?! — W głosie Kwona słychać autentyczne zdziwienie. — Ale dopiero co była tydzień temu. Mieliśmy mieć wolne.
— No i w tym, kurwa, problem! — wścieka się gość.— Wolne to będzie mieć, jak was wyprawie na tamten świat, a na razie macie być cały czas pod kontaktem, jasne?
— Tak, jasne — mruczy Nam Byun z przekąsem.
Myungsoo ma wrażenie, że gdzieś już słyszał ten głos. Nie wypuszczając noża z ręki, ostrożnie wychyla się zza wezgłowia ściany. Na szczęście wszyscy troje stoją do niego plecami. Mimo to, omal nie dławi się własną śliną na widok Park Ma Te – wuja Jiyeon.
Ma Te sięga niespodziewanie po spluwę i najpierw Kwonowi serwuje gwałtowne uderzenie w żuchwę, powalając go na ziemie z taką siłą, jakby rozłupywał kamień, a potem w stylu najlepszych filmów kaskaderskich, powala Nam Byuna na ziemie z widowiskowego wykupu nogą. Potem naciska spust i kula uderza w fotel, zostawiając pośrodku idealny, dymiący na czarno otwór.
Jasna cholerna! Nie dobrze!
— Jutro w porcie rzecznym Manu-ri, o dwudziestej, obaj macie być, wyraziłem się jasno? — Ma Te stoi nad nimi niczym kat nad ofiarami. — I żadnego łażenia na dziwki! Jeden błąd i bez żalu was posiekam! Nie potrzebuje debili, którym się wydaje, że są na wakacjach!
— Jasne. My nigdy nie nawalamy.
— Mam pozwolenie w razie czego was zlikwidować.
— O-oczywiście… spokojnie. Jutro wracamy do pracy. Zajmiemy się tą dostawą, co do osoby, przysięgam — jąka się Kwon, wyciągając przed siebie ręce niczym prowizoryczną tarczę przed śmiercią, jaką jest w tym momencie Park Ma Te.
Myungsoo natychmiast cofa się do kuchni, a nóż wypada z jego dłoni. Tym razem na posadzce rozlega się głośny brzdęk, który w uszach chłopaka rośnie do rozmiaru huku bomby atomowej.
Nie! Nie! Nie! Uciekaj! Uciekaj! Uciekaj!
— Co to było? Słyszeliście? — pyta Kwon.
Nikt mu nie odpowiada, po prostu da się słyszeć zbliżające kroki. Myungsoo dopada do frontowych drzwi kuchni, które – a żeby to! – nie chcą się otworzyć. Takie już jego szczęście. Dom z uciechą wpuścił go do środka, ale ani myślał wypuścić.
— Cholerne dziadostwo! — warczy, mocując się z klamką.
— Stój! Ręce do góry! — Ma Te wpada do kuchni jak wściekły pies, celując prosto w głowę chłopaka ze swojej super spluwy, która bez wątpienia mogłaby rozsmarować jego mózg na całej ścianie. — Kim jesteś? — Mężczyzna marszczy brwi, zapewne nie spodziewając się, że nieznajomy okaże się tak zaskakująco młody. — Ręce do góry powiedziałem!
Myungsoo ostrożnie się odwraca, spełniając polecenie. Najświętszy Boże to chyba jakiś sen!
— Nie strzelajcie, ja tylko… — Urywa w połowie zdania. Ja tylko co? Chciałem zabić takich dwóch, co tu mieszkają? Sam sobie w tym momencie wydaje się mało zabawny.
— Odłóż broń — poleca Ma Te.
— Ja… nie mam broni.
— Przeszukajcie go!
Kwon i Nam natychmiast podchodzą do chłopaka, wsadzając swoje obskurne łapska w kieszenie jego spodni, a nawet pod podkoszulek. Jakby był obmacywany przez spocone, włochate zwierzęta.
Co sobie myślał? Że tak po prostu wejdzie i ich zabije? Że będzie w stanie to zrobić, a potem kupi sobie lody w najbliższej lodziarni? Wolne żarty. To musiało się tak skończyć.
— Czysty — odpowiada Kwon ze zdumieniem.
— Czegoś ty tu szukał szczeniaku? — pyta Nam Byun z uśmieszkiem, który Myungsoo wydaje się wydaje się dziwnie lubieżny i niesmaczny.
Chyba poniekąd rozumie dlaczego Ma Te rozstawia tych kolesi po kątach z taką nienawiścią.
— Ja… ja tylko… bo ja… — Gdzie się podziewa jego moc, gdy jest najbardziej potrzeba? Czy w ogóle powinien jej teraz użyć? Co z nim zrobią, jeżeli w porę się nie obroni?
— To pewnie jakiś cholerny złodziejaszek — stwierdza Kwon z niesmakiem.
— Nie wygląda na przybłędę. — Ma Te lustruje markowe ubrania chłopaka, natychmiast odrzucając tę myśl. — Dla kogo pracujesz mały? Kto cię nasłał?
— Ja… ja… nie… bo ja nie…
— Przygłup jak nic. — Kwon kręci głową, tracąc na cierpliwości. — Sprzątnijmy go i po sprawie.
— Nie, dopóki nie dowiem się kto go nasłał. Słyszysz, durniu? — Spluwa Ma Te boleśnie wbija się w brzuch chłopaka. — Powiesz dla kogo pracujesz, a może rozważę, czy darować ci życie. Chyba nie jesteś takim kretynem na jakiego wyglądasz?
— Nie… nie… nie pracuje… — Myungsoo kręci głową.
Zrób coś! Natychmiast! Albo naprawdę jesteś kretynem! Wtedy drzwi za plecami chłopaka samoistnie się otwierają. Słychać charakterystyczne skrzypnięcie, a potem lekko się uchylają, dając dostęp do upragnionej wolności.
— Zwiewa! Łapać go! — Kwon natychmiastowo rzuca się ku chłopakowi. Myungsoo  wypada jak proca na balkon, uderzając brzuchem o metalowe barierki. Nie ma czasu zastanowić się nad przeszywającym go bólem, musi działać.
Pożegnawszy się ze zdrowym rozsądkiem, przeskakuje na drugą stronę i z łoskotem upada na ziemie. Na szczęście to tylko jedno piętro, ale i tak boli jak cholera!
Niestety Kwon i Nam są bardziej wysportowani od niego. Niczym pełne gracji małpy lądują na trawniku, gotowi sprzątnąć jego życie z tego parszywego świata.
Rozlega się huk wystrzału. Jakimś cudem nabój chybi i zamiast uderzyć w serce, ociera się o lewe ramie chłopaka, rozdzierając podkoszulek i kawałek skóry. Parząca krew obficie spływa po jasnej skórze.
Z ust Myungsoo wydobywa się paniczny wrzask. Nagle spluwa Kwona samoistnie zostaje wyrwana z jego ręki i upada na bok, kilka kroków dalej.
— Cholerny szczeniak! — Nam Byun celuje z własnej broni, ale kula z jego wystrzału z niezrozumiałego powodu trafia go w stopę. Byun z zaskoczonym krzykiem, chwyta się za przedziurawiony but i pada na ziemie. — To diabeł! Przysięgam, to mały diabeł!
Myungsoo rzuca się do ucieczki. Słyszy za sobą wściekłe krzyki Ma Te i zgrzyt ładowanej broni. Po chwili powietrze rozdziera huk kolejnych strzałów. W oddali rozbrzmiewa wycie syreny policyjnej. Jak nic zaraz zjadą się tu gliny.
Chłopak ucieka, zostawiając za sobą czerwone ślady krwi, skapujące z draśniętego ramienia, za które trzyma się kurczowo i z widocznym na twarzy oszołomieniem.
W głowie huczy mu jedna myśl: wuj Jiyeon omal go nie zabił i ma coś wspólnego z ludźmi, którym Vernon życzy śmierci. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz