2.Wymarzona vespa.

Virati.
Co z tego, że mam zapasowe klucze, kiedy ten skurczybyk nigdy nie zamyka drzwi? Myślałem rozgorączkowany, gdy klamka pod moją dłonią ustąpiła bez oporu, a po cichym kliknięciu, wejście do posesji stało dla mnie otworem. Taa, dla mnie i dla tysiąca złodziei.
— Lavan! — Mój donośny głos rozprzestrzenił się po wnętrzu domu. Zegar w holu wskazywał godzinę dziesiątą rano. Poza ciszą, nikt nie raczył się ujawnić.
Westchnąłem ciężko, odstawiając ciężkie, tekturowe pudła na stół w kuchni i rozejrzałem się. O dziwo, było wysprzątane. Czasami, gdy tu przychodzę to tak, jakbym przekraczał bramy portalu i wkraczał do nowego ekosystemu, gdzie pizza potrafi raczkować po podłodze.
— Lavan! — Powtórzyłem wołanie, tym razem o wiele mniej cierpliwie. Jeszcze chwila i nie będzie ani trochę przyjemnie. Na szczęście usłyszałem z górnego piętra pośpieszne kroki. Dobrze, ten pośpiech jest ostatnią z oznak szacunku, jaki ten dzieciak jeszcze wobec mnie czuje. Chociaż tyle.
Po chwili zobaczyłem go w drzwiach. Nie dziwiłem się już widokowi przed moimi oczami. Chłopak nie raz i nie dwa witał mnie tylko i wyłącznie w samych bokserkach, trzymających się na tej linii bioder, która ledwo ledwo pozwalała mu zachować przyzwoitość.
— Virati! — Powitał mnie zaspanym uśmiechem, dmuchając w przydługawą grzywkę na czole. — Jak zwykle gładki, pachnący i wcześnie na nogach.
— Jest dziesiąta rano, cholero jedna! — zawołałem, szukając palcem zegara, którym mógłbym wskazać godzinę, ale na daremnie. Zrezygnowany, opuściłem dłoń.
— Dla niektórych to jeszcze pora spania — zauważył beztrosko, oglądając się przez moje ramię, gdzie stały pudła.
— Owszem, dla tych, co nie mają żadnych obowiązków — odgryzłem się, nawet nie próbując przemówić mu do rozsądku. Po tysięcznej próbie przekonania go, że powinien zająć się czymś pożytecznym, znaleźć stały zarobek i poszerzać horyzonty wiedzy, w końcu musiałem się poddać, uznając swoją porażkę. To było jak rzucenie grochem o ścianę. Lavan miał własne zdanie na temat sposobu życia.
— Co tam masz, drogi kuzynie? — zapytał, zignorowawszy moją uwagę.
— Zawieziesz to do stadniny — oznajmiłem, odwracając się jednocześnie w stronę stołu. Wiedziałem, że zaraz z ust Lavana padnie protest. To już była czysta formalność, którą należało ze spokojem przetrwać, by ostatecznie i tak zmusić go do działania.
— Czemu ja, a nie ty? — spytał, kładąc dłonie na blacie. Zajrzał do pudeł, które skrywały różnego rodzaju końskie osprzętowanie. Ciężkie jak cholera, o czym moje plecy miały nieszczęście się przekonać.
— Bo ja mam inne sprawy na głowie. A ty jak widzę, wciąż się lenisz.
Przewrócił oczami, a potem ziewnął.
— To jest czysty wyzysk.
—Ująłbym to raczej, jako pomoc rodzinie — sprostowałem, nastawiając czajnik na wodę. W jakimś sensie ten dom należał też do mnie, więc czułem się tu swobodnie. Mógłbym nawet zaryzykować stwierdzenie, że mnie ten dom należał się bardziej, ze względu na nią.
Ailya… zmęczyło mnie myślenie o niej, dzień w dzień, bez przerwy przez dziesięć długich lat, ale jednak nie potrafiłbym z tego zrezygnować. Chociaż duch jej obecności kładł cień na wszystko co robiłem, ceniłem sobie wielce tę dziwną formę bliskości, jaką mnie otaczała. Byłem pewien, że nie zapomniała o mnie, podobnie jak ja o niej. To, co kiedyś nas łączyło było zbyt silne, aby coś tak błahego jak odległość i czas zdołało to zniszczyć.
— Słuchasz, co mówię!? — Głos Lavana niemal przerwał mi błonę bębenkową. Spiorunowałem go wzrokiem, pragnąc ukryć zażenowanie. Byłem poważnym człowiekiem i to chwilowe roztargnienie nie pasowało do mnie.
— Nie wydzieraj się tak — poprosiłem. — Nic, co powiesz nie uratuje cię przed obowiązkami. Te pudła jeszcze przed południem mają zostać zawiezione do Hwang Rasmi, rozumiesz?
Popatrzył na mnie jak na jakiegoś przygłupa, spojrzeniem wolnym od głębszych emocji.
— Przed chwilą zgodziłem się je zawieść. Gdzie ty krążysz myślami? — Strzelił mi z palca w czoło. Nienawidziłem tego najbardziej na świecie i przede wszystkim dlatego Lavan cały czas mi to robił.
— Świetnie! — Kiwnąłem głową z zadowoleniem, wykazując siłę spokoju. — To moje zadanie na dzisiaj dobiegło końca. Acha, Lavan? — Obejrzałem się na niego.
— Tak? — westchnął ze znudzeniem.
— Nie myśl, że wywiniesz się dorocznemu festynowi. To szczytny cel i masz nam wszystkim pomóc, czy to jasne?
Usta Lavana rozjaśnił rozbawiony uśmiech.
— Wątpisz w moje dobre serducho, drogi kuzynie? — Zagrał dogłębne zdumienie, a potem rozluźnił się. — Wiesz, gdybym jednak nie chciał, ciotka znalazłaby mnie nawet na księżycu i zaciągną na ten festyn. Myślę, że możesz spać spokojnie.
Zmierzyłem go nieufnym spojrzeniem, a potem skierowałem się do wyjścia.
— A co z herbatą? — Usłyszałem wołanie. Dopiero wtedy przypomniałem sobie, że przed chwilą zamierzałem ją sobie zaparzyć. Jedno spojrzenie na zegarek upewniło mnie, że nie mam na to czasu.
— Przepraszam, ale nie mogę! — odkrzyknąłem, opuszczając dom.

***

Ailya.
Obudzenie w nowym domu dostarczyło mi porcję niemałego szoku na powitanie. Dziwiłam się, rozklejając leniwie powieki, że remonty sąsiedniej kamienicy nie turczą mi za uchem od szóstej rano, a wnerwiający sąsiad z pod piątki nie dzwoni, by zapytać, czy coś mi się nie przypala, bo czuć od moich drzwi dym.
Jasne, jakbym nie potrafiła rozróżnić prawdziwej troski od chęci taniego zaciągnięcia mnie do łóżka!
Ale tego ranka było cicho i spokojnie. No, może gdzieś w oddali piał kojąco kogut, a ja nie mogłam zrozumieć, skąd u licha wziął się w Bangkoku.
Nie, żebym była aż tak mało rozgarnięta, ale spędziłam w stolicy najdziwniejsze dziesięć lat mojego życia i naprawdę łatwo poszukiwać zapachy i dźwięki tamtego miejsca w trakcie przebudzania.
Jednak, gdy dotarło do mnie, że Bangkok jest wiele, wiele kilometrów stąd, spłynęła na mnie fala tak potężnej ulgi, że przez chwile nie mogłam się ruszyć. Jakbym bała się, że kiwnąwszy palcem zmącę dobry sen i powrócę do koszmarnej rzeczywistości.
Ale teraz to była moja rzeczywistość, i z wolna odbijała się na mojej twarzy pogodnym uśmiechem.
Nauczona wstawać bardzo wcześnie, omal nie krzyknęłam widząc, że jest już prawie jedenasta. Wskoczyłam pod prysznic jak oparzona, a zęby szorowałam na wyścigi z jakimś duchem, który mnie popędzał.
Mai mnie zabije! Pomyślałam z paniką i ubrana w pierwsze lepsze ciuchy, wyrwane z torby, zbiegłam na dół z jeszcze mokrymi włosami.
W połowie drogi przez salon padł na mnie czar i znieruchomiałam z jedną stopą oderwaną częściowo od podłogi.
— Cześć — Na kanapie, jakiś miło wyglądający, mężczyzna przywitał mnie uśmiechem. Właśnie oderwał od ust filiżankę kawy i spojrzał mi głęboko w oczy. — Khun Ailya?
— Em, tak — Stanęłam prosto, wgapiając się niego uporczywie. — A pan to...?
— Nazywam się Loy, mów mi po imieniu — Wstał i złożył dłonie pod brodą, witając się ze mną tak uprzejmie, że przełknęłam z trudem ślinę. Kim on u licha był? — Jestem narzeczonym Mai.
Dopiero wtedy mnie olśniło. Doznałam prawdziwego, boskiego objawienia i roześmiałam się. Dziwne, że nie skojarzyłam go po imieniu.
— Ach, przepraszam! Głupio wyszło — Podrapałam się po czole, maskując zażenowanie. — Mai musiała ci o mnie wspominać? — spytałam z nadzieją. Nie wyobrażałam sobie bowiem, abym miała mu teraz opowiadać dlaczego jestem w domu jego narzeczonej.
— Oczywiście — Kiwnął głową, siadając na swoim miejscu. — Mai bardzo się cieszyła z twojego powrotu. Razem szykowaliśmy dla ciebie sypialnie. Mam nadzieje, że wystrój ci się podoba.
— Bardzo — rzekłam ze sztucznie szerokim uśmiechem. Poczułam się jak dziecko adoptowane z przytułku. Może w jakimś sensie tak było? W końcu zjawiłam się tu po to, by się mną zaopiekowano. Gdy to sobie uzmysłowiłam, natychmiast zrodziło się w mnie postanowienie szybkiego stanięcia na własnych nogach. — A…, czy ona jest tu może teraz? — spytałam.
— Tak, rozmawia przed furką z listonoszem.
— Rozumiem.
Na tym zakończyła się nasz rozmowa. Byłam zbyt skrępowana, by wysilić się na coś więcej, chociaż Khun Loy wyglądał na świetnego faceta i poddając go rytualnym oględzinom najlepszej przyjaciółki, musiałam stwierdzić, że Mai strzeliła w dziesiątkę.
Loy był wysoki, świetnie zbudowany, ale szczupły. Eleganckie ciuchy sygnalizowały o dobrym zasobie jego portfela, a fakt, że ani razu nie gapił się dyskretnie na mój biust, świadczył, że ma wierne serce. Miałam nadzieje, że nie dałam się nabrać i, że koleś nie chowa za swoją uroczą powłoką jakiegoś demona. W przeciwnym razie byłam gotowa położyć go trupem za najmniejszą krzywdę Mai.
Usłyszałam jej kroki za sobą, więc odwróciłam się na fotelu w stronę drzwi. Na nasz widok, uśmiechnęła się wesoło, a potem usiadła w ramieniu ukochanego.
— Widzę, że już się poznaliście.
— Tak, Khun Loy to uprzejmy facet — powiedziałam.
— Dziękuje — odezwał się, głaszcząc Mai po policzku palcem wskazującym. Widząc ten gest – drobny, ale czuły - ogarnęła mnie nagła tęsknota za doświadczeniem czegoś podobnego. Niech to szlak, ale podczas, gdy moja najlepsza kumpela wychodziła za mąż za księcia z bajki, moje życie znalazło się na ostrzu noża. Nigdy nie powinnam była wyjeżdżać do stolicy, nigdy nie powinnam była zostawiać Virati’a. No dobrze, byłam nieletnia, a decyzje podjął mój ojciec, ale w tamtym czasie byłam zbuntowaną dziewoją i mogłam się postawić. Mogłam uciec, zagrozić popełnieniem samobójstwa, czy coś w tym stylu. Za łatwo się poddałam i teraz płacę za to cenę.
Byłam tak zamyślona, że nie usłyszałam, jak Loy dodaje, że ja również zrobiłam na nim miłe wrażenie. Gatka szmatka.
— Mai, przepraszam cię — odezwałam się ze skruchą. — Powinnam już dawno być w cukierni, a tymczasem zaspałam. Nie wiem co mi budzik odwala, ale nie zadzwonił — skłamałam, bo tak naprawdę zapomniałam go wczoraj nastawić.
— Coś ci się pomyliło, kochana — westchnęła, a ja myślałam z przerażeniem, że zaraz mnie opieprzy za to kłamstwo. — Pracę zaczynasz jutro. Przecież nie rzucę cię w wir obowiązków tuż po przyjeździe. Wiem, że dzisiaj chętnie zwiedzisz miasteczko.
Czytała mi w myślach! Chociaż może nie tak trudno było się tego domyślić, w końcu nie było mnie tu całe dziesięć lat. Byłam jej jednak ogromnie wdzięczna, zastanawiając się, czy to normalne, że tak karygodnie nadużywałam jej dobre serce. Dawała mi dach nad głową, zatrudniła jako sprzedawczynię w cukierni, a teraz nie wściekała się z powodu mojego lenistwa.
Byłam przyzwyczajona do wczesnego wstawania, nie powinno mi się zdarzyć coś takiego. To chyba winna tego czystego powietrza i cudownej ciszy.
Nagle Khun Loy mnie zagadnął.
— Słyszałem, że w Bangkoku pracowałaś jako modelka.
Uniosłam z zaskoczeniem brwi. W brzuchu odezwał się bulgot, domagający jedzenia, a ja zdusiłam za uśmiechem wewnętrzną niechęć do wracania ku tamtym chwilom.
— Mhm — Kiwnęłam głową. — Pracowałam dla kilku magazynów i agencji. Nigdy nie znalazłam się na wybiegu, zaliczyłam tylko parę okładek i reklam. — Urozmaiciłam odpowiedź szczegółami, wyprzedzając ewentualne pytania z jego strony.
— Zaczęła już jako dziecko, wyobrażasz sobie? — Mai pogłaskała go po dłoni, będąc ze mnie naprawdę dumną. Wzruszyło mnie to, ale naprawdę czułam się jak ich dzieciak. — Ile miałaś wtedy lat?
— Szesnaście, a więc nie dziecko, tylko nastolatka — sprostowałam.
— Wspaniale! — Loy odezwał się z uznaniem. — Niewiele dziewcząt może się tym pochwalić, chociaż domyślam się, że presja i obowiązki były przytłaczające.
— Czy ja wiem? — Uniosłam do góry wzrok w dogłębnymi zastanowieniu. — Prawdę mówiąc, do pewnego czasu byłam zachwycona. Wielu traktowało mnie jak boginię, a ja wierzyłam, że nią jestem.
— Do pewnego czasu? — Podchwycił, co wywołało we mnie paraliż.
— Dojrzałam. — Moja odpowiedź zabrzmiała nieco mniej przyjaźnie niż powinna. — Zapragnęłam czegoś innego, co w tym złego?
— Nic nie mówię. — Roześmiał się, a Mai pośpieszyła rozmowie na ratunek.
— Ailya przeżywa teraz nienajlepszy okres w życiu. Zostawmy tę sprawę w spokoju — poprosiła go, a on zreflektował się natychmiast.
— Przepraszam, nie wiedziałem. Miałem nadzieje porozmawiać o czym typowym, jak praca — tłumaczył mi się gorliwie.
— Nic nie szkodzi. — Machnęłam ręką. — Zrobię sobie śniadanie, a potem ruszam w miasto. — Dźwignęłam się z fotela. — Mój brzuch zaraz będzie słychać w całym Choolumpo.
Skrywszy się w kuchni, wydałam z siebie westchnięcie ulgi. Nie byłam zła na Loya za jego nieświadome wścibstwo. Starał się być miłym, a ja to rozumiałam. Dzięki temu dotarło do mnie, że w pewnym sensie nigdy nie ucieknę od przeszłości. Ludzie zawsze będą pytali, jak wyglądało moje życie w Bangkoku oraz dlaczego porzuciłam tamten wspaniały świat i wróciłam do prowincjonalnego Choolumpo, podczas gdy tak wielu pragnęło się z niego wyrwać. Choćbym bardzo chciała, nie ujdę bezkarnie.

***

Spacer po miasteczku dobrze mi zrobił. Na razie niewielu ludzi mnie rozpoznawało, chociaż ja ich twarze, nawet te mijane w ułamku sekundy, odnajdywałam w kartach wspomnień. Ten był tym i tym, robił to i to…
Znalazłam się w tej części Choolumpo, którą lubiłam zdecydowanie najbardziej, czyli na małym pasażu handlowym. Wzdłuż ulicy ciągnęły się rzędem sklepiki z witrynami, jeden za drugim, każdy pomalowany na inny, ale radosny kolor niczym z bajki. Niektóre zakryte były daszkami, niektóre miały na zewnątrz donice z kwiatami. Wokół kawiarenek czekały stoliki w klimacie włoskim, skryte w cieniu parasoli. Na środku deptaka stała miniaturowa fontanna, wokół której rozstawiono ławeczki i posadzono drzewa. Z uśmiechem zareagowałam na widok małego wózka na kółkach, w którym ten sam pan, co za mojej młodości, sprzedawał pyszne rogaliki.
Uzbierawszy na koncie niemałą sumkę oszczędności, porobiłam najpotrzebniejsze zakupy. Z Bangkoku wzięłam niewiele, bowiem praktycznie nic z moich tamtejszych ubrań nie pasowało do Choolumpo. Musiałabym inaczej paradować w komplecie ubrań „ala diva” na deptaku takim jak ten i z góry zrażać do siebie innych. Nikt przecież nie lubi komunikatu „Mam forsę”,  w postaci drogich ciuchów.
Zresztą, nowe rzeczy były również swoistym, nieformalnym odrzuceniem tamtego świata. Mówią, że gdy chcesz zapomnieć o chłopaku, który cię rzucił, spal wszystko, co po sobie pozostawił w twoim życiu. Chociaż ja zerwałam z miejscem, nie z facetem, miałam zrobić dokładnie to samo.
Po dwóch godzinach łażenia po sklepach, pokonawszy moje wrodzone niezdecydowanie na wszystko, wracałam drogą obładowana torbami. Wtedy pomyślałam, że potrzebuje środka transportu, chociażby marnego roweru. Wprawdzie Choolumpo nie rozciągało się na wiele kilometrów, to jednak wędrówka z niektórych miejsc do miejsc zajmowała nieco czasu, a mogłam sobie tego zaoszczędzić, więc czemu nie?
Tyle, że zakup auta wydał mi się przesadzony. Nie miałabym go gdzie wcisnąć. Garaż Mai okupowała jej zatęchła ciężarówka, więc o własnym wozie mogłam pomyśleć dopiero po uwiciu swojego gniazdka.
Myślę jednak, że jakiś dobrotliwy Bóg czuwał wtedy nade mną, ponieważ minęłam dom z ogrodzeniem na którym w oczy rzucił mi się żółty banner z granatowym komunikatem „Sprzedam Vespe w dobrym stanie”.
No powiedzcie, czy nie mam szczęścia?
Zignorowałam fakt, że nigdy nie jeździłam francuską motorówką, a za kierownicą uchodziłam za niepoczytalnego kierowcę. Los dał mi szansę, a ja zamierzałam z niej skorzystać.
Nieco więc niezgrabnie z winy tobołków, pchnęłam małą furkę i weszłam na działkę sprzedawcy. Odstawiłam wszystkie torby pod jednym z krzewów i weszłam na werandę, pukając do drzwi.
Otworzył jakiś facet po trzydziestce, którego spalone słońcem ciało znaczyło się wieloma tatuażami. Chudy, z niezdrowo wyłupiastymi oczami, oparł się ramieniem o framugę drzwi, z dobrze znanym mi uśmieszkiem zboczeńca, zmierzył mnie wzrokiem.
Może jednak to nie był dobry pomysł?
— Bo ja… — Uśmiechnęłam się nieznacznie. Pamiętałam go. Chodził kilka klas wyżej do tej samej szkoły i uwielbiał pakować się w tarapaty. Widać image nigdy nie zmienił, a ja dziękowałam w duchu, że mnie nie poznał. Przynajmniej nie dał mi żadnego znaku, bym mogła sądzić inaczej. — W sprawie ogłoszenia przyszłam. — Wskazałam palcem za siebie.
Kiwnął głową ze zrozumieniem, a potem wyminął mnie i zszedł ze schodów. Poszłam za nim, chociaż nie dał mi żadnego sygnału, bym to zrobiła. Zaprowadził mnie na tyły domu, gdzie stał drewniany garaż, a w środku czekało na mnie cudo, które chciałam zakupić.
Miało wściekle czerwony kolor i srebrne wykończenia, dlatego spodobało mi się tak bardzo i pogładziłam vespę z zachwytem, na co właściciel uśmiechnął się ironicznie.
— Chce pani sprawdzić stan silnika? — spytał, a ja podniosłam na niego zdziwione oczy.
O tym nie pomyślałam! Nijak znałam się na takich sprawach i w pierwszej chwili do głowy przyszedł mi Loy. Wprawdzie ledwo go znałam, ale mogłam trochę wykorzystać jego powiązanie z moją najlepszą przyjaciółką.
— Przyjdę tu z przyjacielem — odparłam poważnie. Nie sądzę jednak, aby cokolwiek zdołało zatrzeć wrażenie, że jestem głupiutką dziunią, nie mającą pojęcia, co kupuje.
— Rozumiem — Prawie się zaśmiał odpowiadając. Stłumiłam w sobie wyraz urażenia. Naprawdę chciałam mieć tą vespe i jeżeli miała okazać się fatalna w stanie, to nie wiem, co zrobię.
Pogadałam z mężczyzną jeszcze o ewentualnej cenie. Zastrzegł, że chce koniecznie gotówkę, więc miałam zrobić rundkę do banku, ale najpierw zamierzałam przywlec tu Loya.
Pożegnałam się i omal nie zapomniałam przy furtce zakupów. Na szczęście jeszcze miałam głowę na karku i zabrałam je ze sobą. Byłam pewna, że vespa okaże się w porządku i wkrótce będzie moja.

***

Lavan.
Przywożenie różnych rzeczy do stadniny albo załatwianie jakiś spraw dla wuja Pawuta było już pewnego rodzaju rytuałem, który musiał odbywać się przynajmniej trzy razy na tydzień.
Dlatego mój widok wysiadającego z auta nikogo nie zainteresował. Wszyscy doskonale znali powód mego pojawienia się, a naprzeciw wyszła, jak zwykle, tylko Khun Darika.
— Khun Lavan! — Ucieszyła się na mój widok niezwykle szczere. Od jakiegoś czasu miałem podejrzenie, że ta filigranowa osóbka o czarnych, kocich oczach i włosach do pasa w kolorze hebanu ma na mnie chrapkę.
Jej malezyjska uroda przyciągała uwagę, nie mógłbym temu zaprzeczyć, ale z jakiegoś powodu nie wzbudziła we mnie zainteresowania.
— Zaniosę je do stajni — powiedziałem, mając na myśli pudła, które chciała ode mnie miłosiernie wziąć. Chyba zdawała sobie sprawę, że nie przepadam za przyjazdami w to miejsce. Tym razem jednak musiałem się jej sprzeciwić. — Są bardzo ciężkie — wyjaśniłem, a ona zarumieniła się i spuściła uroczo wzrok, jakbym przejawił wobec niej czułą troskę.
— Jak chcesz. Masz ochotę napić cię czegoś zimnego? — zapytała z nadzieją.
— Wiesz? Chyba mam. — Wszedłem do środka stajni, niezmiennie pachnącej sianem i końskim łajnem, a całe osprzętowanie wypakowałem na pułki, zostawiając pudła w rogu. Potem wyprostowałem się i spojrzałem na Darikę. — Masz lemoniadę?
— Pewnie, że tak. Tą co lubisz, brzoskwiniową.
— Świętnie, więc wproszę się na chwile — powiedziałem, jednocześnie pełen nadziei, że uniknę spotkania z ciotką. W takich bowiem przypadkach wynajdowała sto powodów, bym został na stadninie do wieczora, a nic nie było dla mnie większym koszmarem.
Na szczęście bez kłopotów weszliśmy do kuchni. Nie obawiałem się zastać w domu kogokolwiek z rodziny, ponieważ, znając ich dość dobrze, wiedziałem, że od świtu do nocy zajmują się interesem, do posesji wkraczając tylko, żeby się napić lub coś przegryźć. Czasem na to drugie nawet nie starczało im czasu.
— Dostałam się na uniwersytet w Mayuba — Darika powiadomiła mnie z zapałem, nalewając dla mnie lemoniadę. — Po wakacjach zacznę studiować ekonomię.
— Naprawdę? — Podniosłem do ust szklankę. Uśmiechnąłem się, chociaż mój entuzjazm był umiarkowany. — Gratuluje!
Znów się zarumieniła. Na swój sposób była urocza.
— Nie mogę uwierzyć, że lada chwila skończę dwadzieścia lat — westchnęła z pozornym niedowierzaniem. Ale wyłapałem ukryty dla mnie przekaz. Chciała mi powiedzieć, że jest dorosłą panną, dziewczyną, którą mógłbym rozważać jako kandydatkę na dziewczynę, narzeczoną, a potem żonę.
— Nie mam pojęcia, jaki dać ci prezent — Udałem, że nic do mnie nie dotarło. — Ojciec dał ci wszystko.
Roześmiała się wesoło, kokieteryjnie przeczesując dłonią włosy.
— Narysuj coś dla mnie. Lubię prezenty od serca.
— Ach, rozumiem — Kiwnąłem głową, powstrzymując się od śmiechu. — Rozważę to.
— Co planujesz robić po wakacjach? — zagadnęła mnie. I tym razem drugie dno było jasne. Znałem ojca Dariki dość dobrze, by wiedzieć, iż ceni sobie poukładanych, odpowiedzialnych gentelmanów. Gdybym studiował coś wysoce prestiżowego, jak medycynę czy prawo, byłbym idealnym zięciem. Ponieważ jego ambicje równały się z apodyktycznym wychowaniem córki, zdawałem sobie sprawę, że Darika ma nadzieje, iż osiągnę coś ważnego. Inaczej, nawet gdybym jakimś cudem się w niej zakochał, jej ojciec nie dałby mi żadnych szans na zaręczenie się z nią. Dla niego byłem po prostu nikim.
— To samo, co zwykle. Tworzyć — odparłem ku jej rozczarowaniu. Nie, żebym był aż tak nieczuły na ludzi, który coś do mnie czuli, a do tego byli niewinni jak pączek kwiatu, ale musiałem studzić jej zapał.
Jedna zasada była dla mnie święta – żadnej dziewczynie nie pozwolę się zmienić. Żadnej!
To moje życie i zrobię z nim co zechcę. Nawet okrutnie zmarnuje, jeżeli najdzie mnie na to ochota.


***

Ailya.
Miałam tę swoją vespę. Jeszcze tego samego dnia wynudziłam Mai, żeby pogadała z Loyem. W efekcie wszyscy troje wybraliśmy się po motorówkę. Przyjaciółka truła mi całą drogę, że nie powinnam wydawać kasy, że przecież będzie pożyczać mi auto, kiedy zechcę, ale byłam nieugięta. Doceniałam jej hojność, ale, cholera, potrzebowałam odrobiny niezależności. Tego poczucia, że nie ze wszystkim żeruje na innych, zwłaszcza na niej. Dała mi dom, prace i bliskość, a ja co? Miałam przysporzyć jej problemów. Gdy kontaktowałyśmy się telefonicznie zapewniałam, że pomieszkam u niej chwilowo, że dysponuje środkami i znajdę sobie lokum, zadbam o siebie, byle tylko tu, w Choolumpo.
Vespa była pierwszym, szybkim krokiem stanięcia o własnych siłach.
Gdy okazało się, że silnik działa bez zarzutu, zdecydowałam się ją kupić. Loy wprawdzie, jako zawodowy farmaceuta, nie wyglądał na speca mechanizacji, ale ufałam mu, bo był facetem, a każdy przecięty facet ogarniał takie sprawy lepiej niż każda przeciętna dziewczyna, przynajmniej ja.
Z zadowoleniem jechałam ulicą na moim cudeńku, do którego dostałam w prezencie kask. Minęłam budynek urzędu, gdy z wnętrza zaparkowanego na chodniku auta wysiadł on – Virati.
Jego widok tak mnie zaskoczył, że omal nie wjechałam w drzewo, ale do wypadku cudem nie doszło. Nie zobaczył mnie, na szczęście. Spojrzał w niebo, zmrużył przed słońcem oczy i poprawił marynarkę, która idealnie na nim leżała, a ja zastanawiałam się, kiedy stał się taki elegancki? Rozpoznałabym go wszędzie, nawet w egipskich ciemnościach. Ale zmienił się. Nie miał już długich włosów, ani kolczyka w brwi, nie nosił glanów. Pasował idealnie do roli miłego tatuśka z dobrą posadką.
Nie wiedziałam, co o tym sądzić. Trochę mi ulżyło, że nie tylko ja poddałam się zmianom doświadczeń życiowych, że los nie tylko mnie z czegoś odarł, a coś nowego mi wcisnął. Z drugiej jednak strony, w moim sercu pojawił się żal. Chyba miałam nadzieje, że Virati pozostanie niezmieniony jak architektura Choolumpo. Wiedziałam, że to nie w porządku. Miał takie samo prawo być inny jak ja.
Jednak, gdyby pozostał chociaż trochę tym, kogo zapamiętałam, miałabym nadzieje, że jednak naprawdę na mnie czekał. Tymczasem, wydawał się swobodnie pójść do przodu, nie oglądając się w przeszłość.
Moje serce na jego widok zabiło mocniej. Poczułam się tak, jakby wspomnienia uderzyły mnie siarczyście w twarz i było to cholernie dziwnie przyjemne, chociaż wiązało się z obawami. Nie miałam szans znów z nim być.
Odpaliłam nerwowo vespę i odjechałam z pod urzędu, jakby ktoś mnie ścigał. Nie sądziłam, że tak szybko go zobaczę, ale nie powinnam się dziwić. W tak małym miasteczku to było nieuniknione.
Nie pojechałam do domu Mai, ponieważ i tak bym jej tam nie zastała. Po zrobieniu mini zakupów, umówiłyśmy się, że spotkamy się w cukierni
Drogę znałam na pamięć, nawet po tylu latach, toteż z łatwością dojechałam na miejsce, parkując nowy nabytek na tyłach lokalu. Cukiernia, która aktualnie zarządzana była ręką Mai, mieściła się w niewielkim, parterowym budynku z witryną na której widniał złoty napis „Cukiernia Słodkie Niebo”. Zza szkłem stały ułożone w rzędach pyszne torty, ciasteczka, wafle i rurki z kremem. Można było od tego dostać silnego ślinotoku, nie mówiąc już o zapachach jakie się stamtąd wydostawały.
W środku wystrój okazał się staroświecki. Rodem ze starych, romantycznych powieści. Niewielki kawałek przestrzeni zajmowała długa, drewniana lada na której stała kasa i słoik landrynek, a wzdłuż poukładane pudełka z różnymi, kruchymi ciasteczkami. Za nią zaś wznosiły się wysokie regały pełne słodkości do kupienia. I pomyśleć, że Mai każdego dnia piekła to wszystko z pomocą Khun Milly.
Ta zaś okazała się być sympatyczną, sześćdziesięcioletnią Chinką o posturze niziołka, ale sympatycznych oczach, które otoczyły mnie uczuciem serdeczności ledwie tylko na mnie spojrzała.
— Miło cię poznać, kochaniutka. Nie bądź taka wystraszona, wspólnymi siłami podwoimy obroty cukierni — zażartowała, masując mi ramie, jak starej, dobrej koleżance.
I pomyśleć, że jutro to ja będę obsługiwać klientów. Nigdy tego nie robiłam, toteż podziwiałam Mai za jej niezłomną wiarę w moje możliwości oraz obawiałam się, czy zdołam niczego nie pomylić.
— Dziękuje, Khun Milly. Nigdy wcześniej tego nie robiłam.
— O to się już nie martw, wprowadzę cię we wszystkie cukiernicze sekrety — Mrugnęła konspiracyjnie, a ja roześmiałam się cicho.
— Cała Milly — Mai wzięła mnie pod ramię, uśmiechając się szeroko. — Bez niej to miejsce byłoby martwe. Od lat już wiem, że klienci przychodzą tu głównie dla niej. Dla każdego ma dobre słowo.
— Aj tam, nie słodź mi Khun Mai. Mogę mieć i tysiąc dobrych słów, ale bez twojej smykałki do interesów niewiele byśmy tu zdziałały.
Przysłuchiwałam się ich rozmowie, nagle zapragnąwszy stać się częścią ich świata. Tej cudownej cukierni owianej zapachami słodkości.
— Hej, może w czymś pomogę? — zaproponowałam nieśmiało.
— Zaczynasz dopiero jutro — Przypomniała mi stanowczo. — Wypocznij.
— Kiedy nuda męczy mnie bardziej niż ciężka robota — pożaliłam się, robiąc kwaśną minę.
— Myślałam, że pojedziesz zobaczyć dom.
Stwierdzenie zabrzmiało dziwnie, ale wiedziałam o jaki dom jej chodzi. O mój rodzinny. Przełknęłam ślinę, kręcąc głową.
— Jeszcze nie dziś, potrzebuje czasu.
— Wiesz, że im dłużej to odkładasz tym trudniej ci będzie się przemóc? — odezwała się Milly, a mnie zastanowiło skąd wie o jaki dom nam chodzi. Z pewnością to Mai zdradziła jej wszystko, ale nie czułam z tego powodu urazy.  
Przewróciłam oczami, opierając się bokiem o ladę.
— Dam sobie radę. Bardzo chcę go zobaczyć, więc kiedyś tam pójdę, obiecuje — zapewniłam, cały czas błądząc myślami przy Virati’u.

***

Virati.
Po wizycie w urzędzie pojechałem na rancho. Byłem wściekły jak osa, co zdarzało mi się rzadko. Jednakże nie sposób nie wściekać się na biurokracje. Wynajęcie legalnie terenu pod festyn zaczęło mnożyć za sobą coraz więcej papierów do podpisu, a przecież cel był charytatywny. Psia krew!
Do tego to nieustanne czepianie się o pierdoły, jakby tylko po to, by utrudnić mi życie i zniechęcić całą populacje ze mną na czele do czynienia dobra.
Jednak w momencie dojechania do celu, spłynął na mnie stoicki spokój. W końcu, nie jestem facetem, który długo trzyma w sobie niepotrzebne emocje. Grunt to działać i nie tracić głowy.
Wysiadłem, omiatając spojrzeniem rancho. Jego widok za każdym razem dodawał mi sił do działania. Widziałem bowiem owoce ciężkiej pracy oraz jej sens. Nie pracowałem na marne, pracowałem, by wiele chorych dzieci miało szanse przyjechać do miejsca takiego jak to i uczestniczyć w rehabilitacji z końmi. Te zaś, miały na nie niesamowicie korzystny wpływ.
Zdziwiłem się, widząc Levana wychodzącego z domu. Zazwyczaj znikał ledwie tylko się pojawiał.
— Dzień dobry, Khun Virati — Naprzeciwko mnie, tuż za ramieniem Levana, pojawiła się Darika, racząc mnie ujmującym, szerokim uśmiechem.
— Dzień dobry — odwzajemniłem uśmiech. — Lato ledwie się rozpoczyna, a ty już w stadninie? — zapytałem z nutą pochwały w głosie. Już rozumiałem czemu Lavan tak się zasiedział. Chociaż z drugiej strony, nigdy nie dałbym sobie uciąć głowy, że coś czuje do Dariki.
— Będę zmykał, trzymajcie się — Lavan miał nadzieje, że zdoła mi umknąć, ale szarpnąłem go za ramię, cedząc słowa prosto do jego ucha.
— Spokojnie, młody. Przydasz nam się tu.
— Miałem zawieźć te pudła i tyle — Popatrzył na mnie piorunująco. — Nie było mowy o żadnym „przydaniu się”.
— Co masz zamiar robić w domu? — zapytałem ze złością. Doprawdy nie umiałem zrozumieć, czemu w Lavanie taka awersja do miejsca, które ja kochałem całym sercem. — Coś pożyteczniejszego niż praca w Hwang Rasmi?
Jego tęczówki zawisły na wysokości mojego czoła z bezbrzeżnym znudzeniem, jakbym od dłuższego czasu raczył go faktami z encyklopedii.
Wzmocniłem uścisk, chcąc dać mu nauczkę.
— Lavan, znajdziemy ci jakieś miłe zajęcie — wtrąciła się Darika. Niestety zagrała złą kartą, przemawianie do Lavana jak do dziecka, wywołało w nim złość.
Natychmiast zdobył w sobie na tyle siły, by mi się wyrwać. Zmierzył mnie chłodnym wzrokiem.
— Dlaczego mam wkładać pracę w coś, na czym mi nie zależy? — zapytał z kamienną miną. — Wspierasz się hasłem o pomaganiu rodzinie, a kiedyś Hwang Rasami należało do innej rodziny. Pewnego dnia, to miejsce może również przestać być twoje. Moim zdaniem, sens ma tylko to, co stworzyliśmy od początku do końca za pomocą własnych rąk. — Wskazał palcem na kompleks budynków, wznoszących się za nim. — Nie ty je zbudowałeś, Virati, ani wuj Pawut. To miejsce nie należy do ciebie, do nikogo z nas.
Darika przełknęła ślinę, patrząc na mnie nierozumiejącym wzrokiem. Zmarszczyłem brwi, samemu zastanawiając się, o co robi tę bzdurną awanturę? Owszem, kiedyś stadnina miała innych właścicieli, ale przecież byli to emerytowani staruszkowie, którzy nie mogli już zająć się konieczną tu pracą. Wysiadło im zdrowie.
Pokręciłem głową z niedowierzaniem.
— Nie wiem o czym pleciesz — rzekłem na granicy cierpliwości. — Ale musisz w końcu wziąć swoje życie w garść!
Uśmiechnął się jednym kącikiem ust.
— Robię to, Virati. Tworzę. Tworzę coś samodzielnie w całości.
— Ej, Lavan! — Krzyknąłem, kiedy bez ceregieli ruszył w stronę samochodu. Miałem ochotę pobiec za nim i go zatrzymać, ale ustąpiłem. Rzadko kiedy nam tu pomagał, odnosił się do stadniny wręcz z chorobliwą awersją, a ja nijak umiałem to zmienić.
Ten człowiek, chociaż jeszcze młody, najwyraźniej nigdy nie zamierzał nabrać odpowiedzialności.
Następny rozdział   Poprzedni rozdział


***
 Znalazłam chwilę przerwy, by wrzucić wam rozdział :) Cieszycie się ładnej pogody? Jest tak gorąco i tak przyjemnie, wreszcie założyłam ukochaną sukienkę <3 Normalnie żyć się chcę... Korzystamy z dobrej pogody, póki możemy, bo lato tak szybko mija, prawda? XD Nigdy go dość.
Pozdrawiam Was kochani bardzo gorąco :***

4 komentarze:

  1. Hah kuzyn Virati'ego to niezły leń. Jak widać to nie pała entuzjazmem do wykonywania jakiekolwiek pracy ;D Virati to jego zupełne przeciwieństwo. No właśnie. Ailya go zobaczyła, szkoda tylko, że tak szybko uciekła. Ale rozumiem ją. Spotkanie kogoś po tylu latach, zwłaszcza, gdy łączy ich tyle wspomnień, nie jest łatwe. Jednak mężczyzna także wciąż o niej myśli. Narzeczony Mai okazał się fajnym facetem, nawet pomógł dziewczynie w kupnie wymarzonej vespy. W końcu facet zna się na tym zdecydowanie lepiej, niż kobieta ;D
    Świetny rozdział, czekam na nowość <3 Weny! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Niezłego ma tego kuzynka. Co za leń! Jeju, co by mu szkodziło pomóc w tej stadninie? Nic wielkiego by się nie stało, a on przynajmniej przydałby się na coś. Mam nadzieję, że z czasem zmieni swoje podejście do życia, bo przecież wiecznie tak się lenić nie może. Ech... Ailya miała szczęście, że nie zaczynała pracy już pierwszego dnia, bo nieźle by się zaprezentowała, hahha. :D Wierzę w to, że sobie poradzi i z czasem stanie na nogi. :) Chce, a to już coś. :) Szkoda, że nie podeszła do Virati, gdy go wtedy zobaczyła. ;c Nie mogę się doczekać już ich spotkania. Ech, a taka okazja była. Zmarnowała ją. :/ Polubiłam narzeczonego Mai. :) Wydaje się być całkiem miły. Ailya na pewno nie będzie miała utrudnionego mieszkania z nimi. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Lavan jest moim odzwierciedleniem xD. Ja też uwielbiam spać do późna i się lenić. Takie życie jest cudowne, ale ja niestety pracować muszę :O. Zazdroszczę mu tak bardzo... Pomijając fakt, iż naraża się Virati'emu, który tak trochę mnie przeraża ^^. Ale co by było z Lavanem, gdyby on nie stanowił nad nim pieczy? Pewnie przespałby całe swoje życie i kompletnie nic nie robił. A tak chociaż się ruszy i zrobi coś pożytecznego.
    To zadziwiające, że po upływie dziesięciu lat, Virati wciąż myśli o Ailyi (omo, co za trudne imię :O). No i ona myśli o nim... Ciekawe, czy coś z tego jeszcze będzie.
    Narzeczony Mai jest fajnym mężczyzną i również mam nadzieję, że nie ukrywa swej demonicznej natury. Maia jest szczęśliwa i naprawdę zakochana. Mam ogromną nadzieję, że to się nie zmieni. Tak poza tym to na miejscu Ailyi też czułabym się jak ich adoptowane dziecko xD. Zaczęłam jej nawet trochę współczuć, chociaż przynajmniej ma gdzie się zatrzymać. Widać, że temat modelingu i Bangkoku jest nieprzyjemny dla głównej bohaterki. Ciekawe czemu tak bardzo?
    Lavan jest artystą, który nie zamierza zmienić się dla żadnej dziewczyny... A to ciekawe. Gdy do jego serca zapuka miłość już nie będzie tego taki pewien ;>. Po prostu jeszcze nie trafił na kobietę, dla której straciłby głowę. Ale to wszystko jeszcze przed nim. Ailya niedługo stanie na jego drodze, a wtedy, BUM! Zaczną się kłopoty :D. W ogóle ten chłopak jest bardzo uparty... ciekawe co on takiego tworzy w samotności?
    Na miejscu Ailyi pewnie też bym nie podeszła do Virati'ego. Minęło tyle czasu i co miałaby mu powiedzieć? "Cześć, pamiętasz mnie? Kochałam cię, ty kochałeś mnie i... może wrócimy do siebie?" xD. Jestem pewna, że jeszcze będzie okazja, by ze sobą porozmawiali.

    OdpowiedzUsuń
  4. Zaczyna się nawet przyjemnie. Ailya dobrze zrobiła, że wróciła do Choolumpo, gdzie pod okiem przyjaciółki może na nowo ułożyć sobie życie. Już zrobiła pierwszy krok i kupiła sobie Vespę. Mam nadzieję, że nie będzie miała żadnego wypadku. Jakoś nie polubiłam Lavana. Wydał mi się taki dziwny, ale może jeszcze zmienię o nim zdanie. Czekam na kolejny!

    OdpowiedzUsuń