To był bardzo stary
dom. W zasadzie rudera. Mały, rozpadający się barak, wciśnięty w szereg innych
budynków, mniej więcej w podobnym guście starości i nieładu.
Asfaltowa droga
popękała, a liny elektryczne smętnie wisiały między słupami, niechętnie
rozciągając się do poszczególnych miejsc zamieszkania.
Nic więc dziwnego, że
Ma Te przybrał na twarz wyraz zdegustowania.
— Mówisz, że
mieszkałyście tutaj z matką? — Zdjął z nosa czarne okulary i raz jeszcze omiótł
ze zgrozą lichy, rozpadający się dom.
Po wypisie ze
szpitala po całodobowej obserwacji, zgodził się przywieźć tutaj swoją nową
podopieczną, ale nie bardzo wiedział, że sprawa będzie wyglądać tak wstrząsająco.
— Całe piętnaście
lat. — Jiyeon skinęła nieznacznie głową. Rozterki wuja najmniej ją obchodziły.
Bez wahania weszła do
domu przez stare, skrzypiące drzwi. W środku nic się nie zmieniło, może nieco
przyoblekło kurzem, ale to nie powód sądzić, że lokatorzy stąd odeszli.
W zlewie piętrzyła
się sterta naczyń, z kranu sączyły się pojedyncze kropelki wody. Okna wciąż
były brudne, a na drewnianym stole leżały ulotki i gazety – matka od tygodni
szukała nowej pracy.
Przestrzeń mieściła
się w klaustrofobicznych metrach kwadratowych, stanowiąc jedynie mały pokój,
będący salonem i kuchnią w jednym oraz pomieszczeniem z łazienką i
pomieszczeniem sypialnianym. Obie z matką dzieliły jedno łóżko.
Ma Te wszedł do
środka, wzdrygając się, gdy podłoga z linoleum zaskrzypiała nieprzyjemnie.
Wyraz niedowierzania nie ustąpił z jego twarzy, wręcz pogłębiał się z minuty na
minutę.
— Mamo? — Jiyeon
mimowolnie, nawet jeżeli było to czystym bezsensem, zawołała matkę, jakby
oczekując, że uzyska odpowiedź.
Odpowiedzią była
jednak cisza. Pod powiekami zebrały jej się łzy. Nienawidziła płakać, więc
starła je kłykciami palców, ostrzej niż zamierzała, ale zawsze brutalnie
rozprawiała się ze słabością, nawet jeżeli przybierała postać kilku łez.
— Jak wytrzymałyście
tu tak długo? Boże, jakie zatęchłe powietrze. Dziwię się, że nie nabawiłaś się
choroby płuc — odezwał się Ma Te ze zgrozą.
— Wygląda fatalnie,
ale to fajowe miejsce — odparła Jiyeon z godnością, starając się nie okazać
wściekłości. Wciąż uważała wuja za totalnego imbecyla.
— Możesz wziąć stąd,
co zechcesz — powiedział Ma Te, westchnąwszy ciężko. — Ale proszę, wybierz
rozsądnie. Nie chcę mieć pod dachem śmieci.
— Nie jestem tu, żeby
się pakować — warknęła gniewnie. — Mam zamiar poszukać jakiejś wskazówki. Matka
musiała zostawić coś, co naprowadzi mnie na nią.
— Jiyeon, dobrze
wiesz, że nic tu nie znajdziesz. Matka zostawiła ci list, obiecała, że wróci.
— Ale poza tym,
musiała zostawić mi poszlakę. Jestem tego pewna! — Dziewczyna nie zamierzała
się poddać.
Przekopała wszystkie szafki
i kredens, zajrzała pod materac łózka, we wszystkie szczeliny w ścianach i
skrytki w podłodze, ale zastała jedno wielkie nic.
Ostatecznie uklękła
na podłodze w szerokim rozkroku i przyjęła postawę kompletnej porażki.
— To niemożliwe…
— Matka wróci,
Jiyeon. Pozwól jej teraz zająć się własnymi sprawami. — Drgnęła słysząc głos
wuja, przez to wszystko zapomniała o jego obecności.
Nie miała siły
odpowiadać. Przymknęła oczy i po raz kolejny wezwała matkę w myślach, żądając,
by wróciła i natychmiast powiedziała jej, co stało się złego. Tylko, coś
strasznego mogło skłonić matkę, żeby ją pozostawiła tak po prostu.
MAMO! COŚ TY MI
ZROBIŁA???
Jiyeon pokręciła
głową i niechętnie dźwignęła się z klęczek. Nic to nie zmieni jeżeli będzie tak
siedzieć, rozmyślać oraz użalać się nad sobą. Wychowano ją na twardą
dziewczynę. Skoro sytuacja wymknęła się z pod kontroli należało działać,
natychmiast.
Spojrzała na
zlęknionego biedą wuja i pomyślała, że jest niesamowicie słaby. To właśnie
pieniądze robią z człowiekiem. Zamykają go w wygodnym kokonie, zapewniają
komfort posiadania i wyciszając w człowieku wszystkie instynkty przetrwania.
Nie chciała być kimś
takim jak on. Wydawało jej się to straszne.
— Możemy jechać.
— Naprawdę? — Ma Te
uśmiechnął się z nadzieją. Każda minuta w tym obskurnym domu przyprawiała go o
dreszcze. — I nie chcesz niczego zabrać?
Pokręciła głową.
— Żyłyśmy tak, żeby
móc odejść w każdej chwili bez zbędnego bagażu. Rzeczy to balast, przywiązujący
człowieka do miejsca. My ograniczałyśmy się do tego, co niezbędne — wyjaśniła z
nieskrywaną dumą, ale Ma Te potraktował to, jak coś, czemu należy współczuć.
Położył dłoń na
ramieniu siostrzenicy i cmoknął ze smutkiem.
— Och, moja kocha, od
teraz zrobię wszystko, by ci to wynagrodzić.
***
Woobin czekał oparty
o pień drzewa, rosnącego przy chodniku. Jedną rękę trzymał w kieszeni, w
drugiej dopalał papierosa. Kiedy Jiyeon wyszła z domu, wyprostował się i
zgniótł butem końcówkę peta.
— I jak? — Wydmuchał
spokojnie potężny kłąb białego dymu.
— Nic, kompletna
porażka. — Dziewczyna ze złością kopnęła przydrożny kamyk. Jej ogarnięte
nieładem włosy dały się porwać sile wiatru, który przemknął z szumem wzdłuż
ulicy. Miała na sobie rozpadające się buty, krótkie szorty, ciemny podkoszulek
i bluzę w kratkę, którą związała sobie na biodrach – dokładnie to samo, co
miała w dniu ucieczki.
Woobin dyskretnie
przejechał wzrokiem po jej ciele, a potem spojrzał jej prosto w oczy.
Spodziewał się, że tak będzie.
— Odpuść, Jia. —
Nazwał ją w skrócie i poklepał po ramieniu. — Po prostu czasem tak się dzieje.
— Ludzie odchodzą, to
chciałeś powiedzieć? — Zmarszczyła brwi, ale nie była już zła. To nie miało
sensu. Na miejsce złości wstąpiła bezsilność.
— Jiyeon, jedziemy? —
Ma Te śledził ich nerwowo z oddali. Najchętniej wsiadłby już do samochodu.
— Zaraz! — Nie
popatrzywszy na niego, uniosła jedynie rękę, jakby chciała go przegonić niczym
natrętną muchę. — Chyba masz pieprzoną racje, Bin. Moja matka odeszła jak
wszyscy inni.
Nie pocieszył jej,
nie powiedział, że to nie prawda, nie przywołał do jej głowy zapewnień, że
powinna ufać matce do końca. To tak nie działało. Zbyt dobrze znał życie, aby
chwytać się wybujałych farmazonów.
— Naprawdę pojedziesz
z tym gościem? — Chłopak niechętnie spojrzał na wymuskanego Ma Te, który
wyglądał jak bezbronne pisklę wśród dzikiego lasu.
Jiyeon odwróciła
głowę, by zobaczyć wuja. Pasmo włosów przykleiło jej się do nosa, więc zgarnęła
je palcem.
Westchnęła.
— Był bratem matki.
Może w jakiś pokręcony sposób dowiem się, czy wie o niej coś więcej.
Woobin poczuł
desperacką potrzebę, by zapalić. Tu i teraz. Obudził się w nim nerwowy trik.
Zaczął niespokojnie uderzać butem o ziemie.
— Masz. Nie zapomnij
skąd jesteś. — Mówiąc to, zdjął z siebie sztuczny sygnet, o wiele za duży na
szczupłe palce Park.
Dziewczyna przyjęła
go ze zdziwieniem. Potem się roześmiała.
— Mówisz, jakbym
znikała. Nie bój żaby, niedługo przyślę ci mój nowy adres na komórkę —
zapewniła, serwując mu pocieszny klaps ręką prosto w łokieć.
— No ja myślę.
Inaczej sam cię znajdę.
— Nie wątpię. —
Popatrzyła na niego z rozbawieniem. Był dwa razy wyższy. Boże, potężny jak
góra! Musiała stanąć na palcach, żeby z trudem objąć go za szyję w ramach
chwilowego pożegnania.
Z objęciami nigdy nie
mieli problemu. Dotyk był dla nich całkowicie naturalny, nie krępował ich. Ta
zasada obowiązywała tylko ich dwójkę, wobec pozostałych osób trzymali stosowną
rezerwę.
Ona i Woobin byli
małym, okaleczonym plemieniem. Trzymali się razem, „lizali” swoje rany i
wspólnie obnażali kły, chociaż każdy czasem szedł swoją droga.
— No to pa —
powiedział, wpuszczając ją z objęć.
— Trzymaj się! —
Pomachała mu i wróciła do Ma Te, który obrzucił chłopaka podejrzliwym
spojrzeniem.
Kiedy wsiedli do
auta, nie omieszkał rzucić uwagą.
— Czy ten chłopak to
na pewno odpowiednie towarzystwo? Wydaje się mocno podejrzany.
— I dobrze! O to
chodzi. — Jiyeon rozsiadła się na tylnym siedzeniu, rozkraczając nogi, każdą w
inną stronę. — Dzięki temu to on dyktuje warunki.
— Nie wiem, o jakich
warunkach mowa, ale po prostu na niego uważaj. To chłopak, a chłopcy mają różne
dziwne myśli, jeżeli chodzi o dziewczyny.
Jiyeon zaniosła się
śmiechem. Jeszcze raz pomachała Woobinowi i prychnęła głośno.
— Poznałam go, jak
miałam pięć lat. Skaleczyłam się w stopę, a moje plastikowe klapki się rozpadły.
Niósł mnie prawie kilometr na plecach, aż prawie wypluł płuca. Dasz wiarę, że
Woobin w młodości był patyczkowatym chucherkiem? Chłopaki z osiedla uwielbiali
się nad nim znęcać, a potem to cudowne słowo „dojrzewanie” go odmieniło i już
nikt nie miał odwagi chociażby na niego spojrzeć.
— O, w to nie wątpię!
— Ma Te ruszył w drogę, dodając gazu, jakby w obawie, że ta podejrzana
dzielnica nie zechce go wypuścić i już nigdy nie znajdzie drogi do „normalnych”
dystryktów Seulu. — Teraz już nie jesteście dziećmi, a dojrzewanie zmienia nie
tylko ciało, ale także zmysły.
— Nie musisz odgrywać
roli nudnego pierdziocha! — warknęła Jiyeon, która nigdy nie lubiła, gdy Woobin
znajdował się pod ostrzałem krytyki dorosłych. Jej zdaniem wiązało się to z
płytkim, powierzchownym ocenianiem kogoś tylko na podstawie wyglądu. No dobrze,
Kim Woo Bin faktycznie potrafił sprać człowieka na kwaśne jabłko, aż krew
płynęła wszystkimi otworami, ale nigdy nie bił bez powodu. Miał swój kodeks. No
i nigdy nie był taki w stosunku do niej. Nawet, jeżeli kłócili się tak bardzo,
że leciały iskry. Ręka przyjaciela nawet nie drgała wówczas w jej kierunku. Za
to bezlitośnie zabiłby każdego, kto ośmieliłby się ją tknąć. Z tego powodu
miała spokój na dzielnicy. Wszyscy wiedzieli, że jest ze stada Woo Bina, nikt
nie odważyłby się jej narazić. W miejscu, gdzie się wychowała, to było
cholernie istotne. Nieraz napatrzyła się, jak napastowane są bezbronne dziewczyny.
Drżała na samą myśl, że mogłaby podzielić ich los. Dlatego Woobin tak wiele dla
niej znaczył. Wiedziała, że sama nigdy nie zapewniłaby sobie bezpieczeństwa.
Była zwinna jak wiewiórka, mogła ukraść podstępem każdą rzecz, ale nie była
silna, a bez siły trudno mówić o bezpieczeństwie.
Wuj nic nie
powiedział. Włączył po prostu radio, którego senny szum wypełnił wnętrze auta.
—
Przypominamy o zdarzeniach z przed trzech dni, do których doszło nad rzeką Han.
Wieczorem, około godziny dziewiątej rozpętała się burza, której ofiarą padli
nastolatkowie, przebywający wówczas na statku „Santa Ana”. Synoptycy wciąż nie
potrafią ustalić, co konkretnie wywołało burzę. Mówi się o najdziwniejszej
anomalii w historii kraju…
—
Ej! Dlaczego wyłączyłeś, chciałam
posłuchać! — jęknęła Jiyeon.
— Nie chcę, byś
wracała do tamtych zdarzeń. To może wywołać u ciebie traumę.
Jiyeon przewróciła
oczami. Wuj był hipochondrykiem. Czego jeszcze ciekawego się o nim dowie?
— Co właściwie się
stało na rzece Han? — Chciała wiedzieć.
Ma Te niechętnie
odpowiedział.
— Rozpętała się
okropna burza. Jeden z piorunów trafił w jacht.
— Mam pałę z
wszystkich lekcji, ale wydaje mi się, że w takim razie powinnam być martwa,
albo chociażby poparzona. Nie, żebym specjalnie się o to prosiła — powiedziała,
obgryzając paznokieć, którego końcówkę wypluła na tapicerkę.
Ma Te skrzywił się z
obrzydzeniem.
— Proszę, zachowaj
wymogi sanitarne w moim aucie! — powiedział, otwierając okno, przez które
wleciał podmuch orzeźwiającego powietrza. — To bardzo dziwne zjawisko, Jiyeon.
Nawet eksperci głowią się, co to było. Ale życzyłbym sobie nawet i sto takich
anomalii, jeżeli tylko dzięki temu nie jesteś ani martwa, ani poparzona.
Jiyeon prychnęła.
Poczuła się dziwnie ociężała i samotna. Matka odeszła, a ona siedziała w środku
luksusowego auta z pieprzonymi wymogami sanitarnymi, rozmawiając z
przewrażliwionym, hipochondrycznym wujem.
Miała totalnie
przerąbane!
***
To nie tak, że Kim
Myungsoo nie cieszył się, że wypisują go ze szpitala, że w gruncie rzeczy
spędził na oddziale nie więcej niż trzy doby oraz, że nic poważnego mu się nie
stało.
On naprawdę był
wdzięczny za to wszystko, ale widok rozgorączkowanego ojca jak zwykle budził w
nim pewną niechęć.
— Z nogą wszystko
gra, synu?
Kim Myungjeon,
mężczyzna około czterdziestki, wciąż wyglądał jak niepoprawny chłopiec zaklęty
w ciele dorosłego człowieka. Nosił trampki w wielu, neonowych odcieniach,
obcisłe podkoszulki z logo zespołu, a jego włosy spotykały grzebień średnio raz
na tydzień, przez co samowolnie odstawały na wszystkie strony.
— Tak, tato. Gra w
jak dobrze nastrojonej gitarze.
Postronnym ciężko
byłoby go wziąć za nowobogacza, który zbił wielomilionową fortunę na systemie
zabezpieczeń komputerowych, zwanych mrocznie Syjon.
A było o czym mówić.
Syjon podbił szturmem świat wchodu i zachodu, stając się najbardziej pożądanym
produktem wielu firm, pragnących, aby ich dane były chronione przez
zabezpieczenie nie do zdarcia. I taki właśnie był Syjon. Podobno już tylko
wojskowa technologia była bardziej zaawansowana od niego.
Nic dziwnego, że
opatentowany program zabezpieczeń, stworzony przez niepozornego Kim Myungjeona
uczynił go milionerem na rangę seulskich czeboli i pozwolił mu się szturmem
wbić w ich elitarny świat.
O Kim Myungjeonie
było głośno przez wiele, długich tygodni, podczas których życie Myungsoo
zmieniło się jak za dotknięciem różdżki czarodzieja.
Do dzisiaj jednak nie
potrafił stwierdzić, czy ów rzucony na jego rodzinę czar w istocie przyczynił
się do czegoś lepszego.
Lubił oczywiście
myśl, że teraz na wszystko go stać, że mieszkanie w bloku zamienili na
luksusowy dom w zamożnej dzielnicy Seulu, że ostatnie wakacje spędzili na
Majorce.
To wszystko brzmiało
jak same plusy, ale tak naprawdę chłopak szybko przekonał się, że taka fortuna
ma swoją cenę, zwłaszcza, gdy się ją zdobyło, a nie odziedziczyło po rodzinnej
spuściźnie.
Seulscy oligarchowie
entuzjastycznie przygarnęli do swojego grona Kim Myungjeola, ale za jego
plecami zgrzytali zębami. Nie lubili nowych. Postrzegali ich jako intruzów,
którym fortuna przypadła niezasłużenie, ignorując fakt, że wielu ciężko na nią
zapracowało.
Ojciec zdawał się
niczego nie zauważać, ale był w lepszej sytuacji – oligarchowie przynajmniej
udawali, ich synowie i córki już nie.
Myungsoo pierwszego
dnia w nowej, lepszej szkole przekonał się, że bycie nowobogaczem jest tyle
samo warte, co bycie szczurem wylęgniętym gdzieś z rynsztoka. Po prostu
cuchniesz gównem.
Nie był jednym z nich
i chociaż nie wszyscy byli równie okropni, nie zdołał się wśród nich
zaaklimatyzować.
Niestety ojciec
ambicjonalnie podchodził do wszystkiego, stawiając przed synem coraz to nowsze
wymagania. Myungsoo miał należeć do elitarnych, szkolnych klubów, przyjaźnić
się z dzieciakami z wybitnych rodzin, ogólnie rzecz biorąc spędzać czas jak
jeden z tych paniczów, którzy skończą na drogich uniwersytetach, a potem
przejmą rodzinny interes w przekonaniu o własnej wspaniałości.
Ojciec uważał, że
wszystko jest w porządku, a nie było. I im bardziej mijały miesiące, tym
trudniej było Myungsoo przyznać się ojcu, że te cudowne dzieciaki z dobrych
rodzin tak naprawdę mają go za śmiecia i znęcają się nad nim od samego
początku.
To by po prostu ojca
zraniło. Chłopak nie potrafił jakoś tak bezdusznie złamać ojcowskich marzeń o
życiu na wysokim poziomie, jakie chciał, by wiodła jego rodzina.
Ale przez to, coraz
mniej chętnie myślał o domu i powrotach do niego. Leżąc w szpitalu był w końcu
wolny od okropnej szkoły i sadystycznego środowiska, w jakim żył ostatnimi
czasy.
Beznamiętnie patrzył,
jak ojciec spakował jego rzeczy do sportowej torby.
— Poczekaj tu na
mnie. Pójdę po wypis. — Mężczyzna uśmiechnął się pogodnie do syna, oddając mu
torbę. Była lekka.
Myungsoo, bez słowa
skinął głową, a kiedy ojcowska sylwetka zniknęła za drzwiami, wyszedł ze
szpitalnej salki.
Na korytarzu toczyło
się typowo lekarskie życie. Nikt nie zwrócił na niego uwagi, a on intuicyjnie
przeszedł wzdłuż poszczególnych sal, dyskretnie zaglądając przez okienko do
każdej.
Poczuł jak serce
kurczy mu się w piersi w momencie, gdy przez szybę jednych z drzwi dostrzegł
znajomą osobę.
Vernon.
Aż trudno uwierzyć,
że to naprawdę był on, ale nawet z profilu nie dałoby się pomylić go z nikim
innym.
Chłopak leżał
nieprzytomny, podpięty do nieskończonej ilości rurek, które sprawiały raczej
makabryczny widok, a pikające urządzenia kontrolowały stabilność jego życia.
Nie trzeba było zbyt
wielkiej inteligencji, aby wywnioskować, że strasznie oberwał podczas anomalii
burzowej.
Pielęgniarki szeptały
o nim, nazywając go biednym chłopcem. Współczuły mu, a Myungsoo zdradziły, że
Vernon leży w którejś z tych sal. Myślały, że są przyjaciółmi, że Myungsoo się
przejmie i zechce go odwiedzić.
Owszem, chciał, ale
tylko podpatrzeć, jak naprawdę to wygląda. Wstrzymał oddech na ten makabryczny
widok.
Nie wiedzieć czemu,
poczuł się strasznie winny. Jego sercem szarpały jakieś niedobre uczucia, coś
jak mgliste, niewyraźne wspomnienia, próbujące wydostać się na powierzchnie,
ale bał się ich.
Czuł, że prawda
mogłaby go zabić.
________________________________________________________
Teraz mamy trochę
Myungsoo. Niedługo jego postać bardziej się rozkręci. :) Zaintrygowani? I
wgl zdziwieni, że Vernon jest w śpiączce? Zasłużył na to? :D
Czekam na Wasze opinie z niecierpliwością! <3
Wow, jestem pod wrażeniem! To dopiero moje drugie opowiadanie od Ciebie w takiej tematyce, chodzi mi o...no, koreańskie sprawy. :D Zawsze jak czytam opowiadania to polskie i zagramaniczne z Hameryką w tle czy Anglią. :D A tu o, nic mi nie przeszkadza. Poza imionami, które mi się gubiły na początku. :D Teraz już powoli ogarniam i pewnie z rozdział na rozdział całkiem zapamiętam.
OdpowiedzUsuńGłowna bohaterka jak na razie mnie nie denerwuje, a zawsze tak jest. Wydaje się być taka mocna i stabilna, a momentami taka krucha. Podziwiam ją za odwagę, bo kradzieże i takie ucieczki to niezły hardcore i nie byłoby to dla mnie. Za leniwa jestem XDDD
Na razie nie mam jeszcze męskiego ulubieńca, chociaż skłaniam się ku Kim Woobin i...no, jak na razie tak na niego się powoli czaję. :D Zobaczymy, co jeszcze pokaże. Reszta przedstawiła mi się jako banda rozwydrzonych bachorów. No, jeszcze ten cały Myungsoo (ej, jak będę robić błędy w imionach, to się nie śmiej XDD). Taki trochę...cipowaty :D:D:D:D Ale ma chłopak jeszcze szansę się pokazać. Mała bijatyka na statku mnie nie przekonała!
O! Właśnie. Statek i ta burza. Jestem zaintrygowana do granic możliwości. :D Coś czuję, że jeszcze ten statek i burza o sobie dadzą znać.
No i kolejna zagadka. Matka Park...tak akurat znika podczas tej burzy i zjawia się wujek. Jakoś do końca bym mu nie ufała. :>
Dobra, czekam na dalej! :D
Pozdrawiam! :D