— An Ha! — Biała kulka papieru leci w
stronę śpiącej dziewczyny, która przysypia na końcówce ostatniej lekcji i
odbija się bezgłośnie od jej miękkich włosów. — An Ha, no co ty, kolejny raz? —
Cichy szept koleżanki z sąsiedniego rzędu rozbrzmiewa nieco głośniej, ale nie
na tyle by zwrócić uwagę przynudzającej nauczycielki od biologii.
— Hm? Jak? — An Ha otwiera
półprzytomne oczy z pod ociężałych powiek, nie mogąc złapać kontaktu z
rzeczywistością.
Klasa oświetlona jest późno
popołudniowym słońcem. Drobinki kurzu unoszą się w powietrzu, a przez otwarte
oko słychać wrzaski z boiska.
— Odleciałaś, głupia — mruczy z
przekąsem Ji Hoona, nieco krępawa brunetka, obracając w palcach różowy mazak.
An Ha natychmiast prostuje się na
krześle, czując jak przeszywa ją ból w zastygłych mięśniach.
— Dzięki.
— Który to już raz? — Ji Hoona krzywi
się, wciąż szepcząc.
— Pracuje do późna na dwie zmiany, daj
mi spokój. — An Ha tłumi ziewanie i stara się wrócić do notatek, a także
połapać się w monologu nauczycielki, która już zerka na nią podejrzliwie z nad
grubego podręcznika, trzymanego w dłoniach.
Jeden, niewinny uśmiech z twarzy An Hy
ma ją uspokoić, więc nauczycielka tylko wzdycha i wraca do tłumaczenia składu
krwi i jej roli w organizmie.
Ji Hoona wygląda, jakby miała ochotę
coś powiedzieć – zawsze lubi mieć ostatnie słowo – ale tym razem kapituluje.
Może dlatego, że obawia się reprymendy nauczycielki?
An Ha stara się skupić na lekcji, ale
im bardziej próbuje, tym bardziej przegrywa, czując jak sen chce ponownie
ukołysać ją w ramionach, a myśli rozbiegają się na wszystkie strony.
Nie ma bata, trzeba się postać.
Przecież już a początku semestru obrała sobie, jakże ambitny plan dostania się
na najlepszy uniwersytet w kraju.
***
Rozbrzmiewa szkolny dzwonek i w jednej
chwili z masywnego budynku liceum wylewa się morze uczniów, spragnionych
wolności i chwili przerwy, nim udadzą się na kolejne, wieczorne zajęcia, które
skradną im cenne minuty z życia aż do późnej nocy.
An Ha nie ma czasu na coś tak
potrzebnego, jak zajęcia dodatkowe. Musi pracować i dokładać się do i tak
anorektycznego budżetu rodzinny, nadszarpniętego przez beznadziejne ojcostwo
pana Lee, jego zamiłowanie do hazardu i naiwność wobec kolejnych firm pożyczkowych,
które ostatnio rozpleniły się jak grzyby po deszczu.
Nie dociera nawet do bramy, gdy w
kieszeni jej spódniczki od mundurka rozlega się irytujący odgłos telefonu
komórkowego.
Przystaje i tłumiąc westchnięcie,
decyduję się odebrać.
— Tak, Lina?
— An, jak dobrze, że cię słyszę, mamy
problem!
— Co znowu? — Zgina nogę w kolanie,
nie przejmując się histerycznym tonem dziewczyny swojego brata. Przynajmniej
raz w tygodniu zalicza podobne rozmowy. Lina i Jimin kłócą się bez przerwy,
rozstają i godzą, jakby sprawiało im to swego rodzaju przyjemność, a An He
zyskała nieprzychylną rolę buforu.
— Jimin znowu wpakował się w jakieś
brudne towarzystwo. Widziałam, jak szedł do klubu „Hottex”.
— Ma dwadzieścia lat. Przecież nie
złapie go za rączkę i nie odprowadzę grzecznie do domu — złości się An Ha,
która zrozumiała, że nie ma żadnego wpływu na brata odkąd ten postanowił
zmienić się w niezależnego kocura, chadzającego swoimi drogami.
— Ale, An… proszę, miej chociaż na
niego oko.
Zerka na zegarek.
— Mam półgodziny, żeby stawić się w
pracy, Lina.
— Proszę, An. Wiesz, że kiedy ja tam
pójdę to strasznie się wkurzy.
— Rozumiem, że na mój widok
niezmiernie się ucieszy?
— Jesteście rodzeństwem. Cokolwiek
zrobisz, nie wyprze się ciebie.
— Nie byłabym tego taka pewna. Nie jestem
poza tym jego niańką.
— An, ja cię błagam na wszystkie
świętości świata! Jeszcze dzisiaj czytałam w gazecie o zamordowanym nastolatku,
który miał jakieś konszachty z mafią. Miał tylko siedemnaście lat, tyle co ty,
a zaliczył kulkę w łeb! Nie chcę i ty też nie chcesz, żeby Jimina spotkał ten
sam los.
— Mój brat jest za głupi na interesy z
mafią. — An Ha uśmiecha się cierpko, kierując się w stronę przystanku.
— Nie żartuj sobie z tego, An! Nawet
sobie nie wyobrażasz, jak się martwię. — W głosie Liny daję się wyczuć
wilgotność, świadczącą, że zaraz rozpłacze się histerycznie.
An Ha wzdycha z kapitulacją.
— A niech cię, Lin! Czemu zawsze muszę
cię słuchać?
— To znaczy, że go poszukasz?
— A mam inne wyjście? — Mówiąc to,
rozłącza się i wskakuje do zielonego autobusu, który właśnie nadjechał.
Jimin… że też musiała urodzić się
siostrą skończonego debila.
***
W klubie Hottex nie ma różnicy, czy
jest dzień czy noc. Przebywając w środku nawet się tego nie zauważa. Kolorowe,
sunące po parkiecie światła obmywają ciała tańczących, komponując się z
wibrującą muzyką electro.
W powietrzu czuć woń papierosów i
tanich drinków. Smog jest tak gęsty, że An Ha praktycznie nic nie widzi,
przeciskając się między spoconymi balowiczami, pod którymi parkiet zmienia
kolory.
Ktoś chwyta ją za tyłek. Nauczyła się
to ignorować. W takim ścisku nie zdołałaby nawet zorientować się czyja to
sprawka. Dusi w sobie irytacje i dopycha się jakoś do baru, gdzie wysoki
młodzieniec przygląda jej się sceptycznie.
— Dowód osobisty?
— Nie przyszłam tu chlać. Szukam brata
— odwarkuje niegrzecznie, nienawidząc, gdy inni krytykują ją wzrokiem zanim
wymienią się z nią choćby słowem. Cyniczne, powierzchowne dupki z poczuciem
lepszości.
Kelner uśmiecha się półgębkiem i
nalewa błękitnego drinka mężczyźnie, wspartego łokciami na blacie.
— Ej, co robisz!? — wykrzykuje, gdy An
Ha niespodziewanie wspina się na bar i staje na nim.
— Szukam brata.
— Złaź w tej chwili! — Kelner chwyta
ją za nogę, ale dziewczyna się nie poddaje, uważnie obserwując cały klub, który
z wysokości baru jest dla niej dość przejrzysty.
Mimo to ma trudności ze
zlokalizowaniem chuderlawej sylwetki Jimina, który zawsze ginie na tle
krajobrazu. Kto wie, co Lina w nim widzi?
— Powiedziałem: złaź, suko! — Kelner
traci cierpliwość i mocnym ruchem spycha An Ha w przeciwną stronę.
Dziewczyna traci równowagę i z
łoskotem wywraca się na mężczyznę, pijącego drinka.
— Co, kurwa!? — Rozlega się soczyste
przekleństwo z ust poszkodowanego, który zlatuje z barowego stołka i ląduję
wraz z An He na podłodze. Najgorzej, że prawie usiadła mu na twarzy.
— Szlak, jaki dupek! — mruczy pod
nosem An Ha, próbując jakoś pozbierać się z ciała nieznajomego mężczyzny,
którego ręce błądzą po jej udach, bezskutecznie próbując ją odepchnąć.
— Złaź w tej chwili!
— No już, już! — Zsuwa się na podłogę,
obrzucając poszkodowanego urażonym spojrzeniem. — Moja wina, że kelner to
pawian?
W tym momencie mężczyzna podnosi się,
spoglądając na An He. Jest wysoki i średnio zbudowany, ubrany przeciętnie w
zwykłe jeansy i sweter, których kolory trudno ocenić w sztucznym świetle
neonów.
Włosy o równie trudnym do określenia
kolorze ma w nieładzie. W przyciemnionym klubie, duszącym się w oparach tytoniu,
An He nie widzi dość dokładnie twarzy mężczyzny, ale udaje jej się dostrzec
wąską, pociągłą żuchwę z prostym nosem i przenikliwymi oczami.
Jest całkiem przystojny, chociaż na
oko już grubo po trzydziestce. Pal sześć! Tacy równie chętnie, jak nie
chętniej, zaglądają licealistkom pod spódnice.
Świadoma tego An Ha naciąga własną mocniej
na uda, czując irytacje, gdy mężczyzna lustruje ją oskarżycielskim spojrzeniem.
— Masz szczęście, że drink nie
ucierpiał — burczy.
— Wypchaj się, dupku. — An Ha ma
ochotę pokazać mu środkowy palec, ale nie zdąża, bo właśnie wtedy ktoś łapie ją
pod łokciem i zaczyna prowadzić w stronę wyjścia.
— Puść mnie do jasnej cholery, Jimin!
— Masz się stąd natychmiast wynieść! —
krzyczy z furią chłopak. — Lina cię nasłała, tak? Pieprzona suka!
— Nie wyrażaj się tak o niej!
— Bo co mi zrobisz? Naskarżysz ojcu? —
Chłopak wybucha śmiechem i gdy są już na zewnątrz, rzuca siostrę na chodnik. —
Spieprzaj i pilnuj własnego interesu, siostro. Szczególnie tego między nogami,
bo już widziałem kilka napalonych na ciebie prosiaków!
— Lina to dobra dziewczyna! Taki dupek
jak ty na nią nie zasługuje! I możesz się odwalić od mojego interesu, skoro to
ja ciebie muszę szukać po zadymionych spelunach, w których przebywasz nie
wiadomo po co! — krzyczy, podnosząc się
z ziemi.
Jimin znów wybucha śmiechem. Jedno
spojrzenie na jego twarz wystarczy, by wysnuć wniosek: ćpał.
— Nie twój zasrany interes, a teraz
zmiataj stąd. Chyba, że chcesz, żeby jeden z tych kolesi z klubu zabawił się z
tobą na tyłach samochodu!
Ma ochotę dać mu w twarz, ale po
chwili opuszczają ją siły. Jest po prostu zrezygnowana i w końcu odchodzi.
Kiedyś ona i Jimin świetnie się
dogadywali. Łączyła ich beznadzieja z ojcem i zawsze umieli okazać sobie
wsparcie. An Ha nie potrafi stwierdzić, kiedy to się zmieniło.
Wie tylko, że zmiana przyszła nagle
jak letnia burza.
Teraz Jimin jest dupkiem, jak
większość mężczyzn z którymi An Ha ma do czynienia. Bo mężczyźni – prędzej czy
później – zawsze ewoluują w dupków.
***
An Ha nienawidzi późnych powrotów do
domu po wielogodzinnej pracy w barze szybkiej obsługi, skąd zawsze wychodzi
śmierdząc smażonym olejem.
Kilka przesiadek autobusowych i znów
jest na swojej dzielnicy, gdzie po zmroku psy uwielbiają ujadać, a wiatr
szeleścić w śmieciach, budując atmosferę niebezpieczeństwa.
Dzielnica jest jednak wbrew pozorom stosunkowo
spokojna. Rzadko kiedy dochodzi tutaj do morderstw, co najwyżej zdarza się parę
bójek i awantur, czego winą w dużej mierze jest nadmiar alkoholu.
Ale tego wieczoru dziewczyna ma dziwne
przeczucia, objawiające się zimnym dreszczem na jej ramionach, które
bezskutecznie rozciera, nie mogąc się rozgrzać.
Już z daleka słychać dochodzące z jej
domu krzyki i tym razem to nie ojciec wdał się w kolejną serię kłótni z
Jiminem, ale głosów jest podejrzanie więcej, co zmusza An He do
natychmiastowego przyśpieszenia.
Jej dom, małe, niezbyt estetyczne
dziadostwo na bazie kwadratu ma drzwi otwarte na oścież i właśnie słychać, jak
coś pęka z hukiem.
— Tato? — Dziewczyna wbiega do środka,
nawet nie przejmując się zrzuceniem obuwia ze stóp.
Pan Lee zatacza się do tyłu, wpadając
na ścianę. To butelka alkoholu, którą miał w ręce roztłukła się przed chwilą z takim
hałasem.
— Uciekaj, An Ha! — krzyczy ojciec,
spoglądając zarazem na czworo rosłych mężczyzn, plądrujących dom, jakby byli u
siebie.
— Co się tu wyprawia!? — An Ha
doskakuje do jednego z nich, próbując odciągnąć go od zlewu, gdzie sięgnął po
talerze, którymi następnie cisnął o ziemie.
— Odwal się, suko! — Mężczyzna odpycha
ją gwałtownie i rzuca na podłogę jak szmacianką lalkę.
— Tato? Kim są ci ludzie? — W oczach
dziewczyny stają łzy. Chce się bronić, ale nie wie jak. Tymczasem oprawcy coraz
bardziej dewastują już i tak skromny dobytek jej rodziny.
— Nie wiesz? — Zamiast ojca odpowiada
ten sam mężczyzna, z którym się szamotała. — Twój tatuś nie chce nam oddać
naszych pieniędzy.
An Ha przymyka oczy. Mogła się tego
domyślić. Ojciec kolejny raz zaciągnął długi u podejrzanych wichrzycieli.
Ma ochotę krzyczeć, że znowu to
zrobił, ale to i tak na nic się zda. Pytanie ojca o sprawy wymagające logiki to
jak przepytywanie trzylatka o tabliczkę mnożenia. Zawsze na jego twarzy pojawia
się wówczas wyraz oszołomienia i dezorientacji.
— Zostawcie to! Nie możecie! — Podrywa
się z ziemi, gdy drugi z typków właśnie zabiera się do przeglądania niewielkiej
kolekcji płyt, które uzbierał Jimin.
An Ha wie ile te rzeczy znaczą dla jej
brata, więc nie może patrzeć, jak tamten odciska na nich swoje tłuste ślady.
Może i została przez Jimina wyzwana od najgorszych, ale to jeszcze nie powód,
aby zatracić braterską solidarność. Jest pewna, że chłopak zrobiłby dla niej to
samo – a przynajmniej tak chce wierzyć.
Wskakuje na plecy oprawcy i próbuje go
okiełznać, ale mężczyzna jest silniejszy, chwyta ją za nogę i grzmoci o ścianę,
aż na chwilę An Ha traci przejrzystość przed oczami.
— Spieprzaj, dzieciaku. Chyba, że
chcesz się z nami zabawić — mruczy mężczyzna, ale nawet nie spogląda na
dziewczynę, jakby miał coś lepszego do roboty niż groźba, którą wycedził przez
zaciśnięte zęby.
— Nie możecie, po prostu nie możecie!
— krzyczy na widok rozpadających się, plastikowych opakowań, które mężczyzna
rzuca na ziemie, a następnie rozgniata butem, by zaraz zabrać się za łamanie
płyt na pół.
An Ha próbuje wstać, ale po pierwsze,
cholernie kręci jej się w głowie, po drugie, nogi odmawiają jej posłuszeństwa.
Do tej pory wichrzyciele – a było ich
sporo – nigdy nie zachowywali się tak bezczelnie. Nigdy nie zawitali do ich
domu, by zdemolować dosłownie wszystko.
— Tato? — Dziewczyna na czworakach
przybliża się do ojca, który bezwolnie siedzi pod ścianą, nie wykazując
najmniejszej reakcji na ten akt wandalizmu. — Każ im przestań, proszę — mówi ze
łzami.
— A co ja mogę? — Mężczyzna po omacku
szuka swojej butelki, chociaż wódka i tak wylała się na podłogę do połowy.
An Ha ma ochotę chwycić za sweter ojca
i mocno nim wstrząsnąć, gdy jeden z wichrzycielki staje nad nim z grymasem na
twarzy.
— Gdzie są nasze pieniądze, śmieciu?
— Powiedziałem, że oddam do końca
tygodnia.
— Koniec tygodnia minął wczoraj, a
naszych pieniędzy wciąż nie ma — warczy mężczyzna i zgarnia butelkę z wódką, nim
ojcowska ręka zdąży po nią sięgnąć.
— Potrzebuję więcej czasu.
— Acha, wszyscy tak mówią zanim
ostatecznie zakopiemy ich żywcem — śmieje się mężczyzna i nagle odpala sobie
papierosa. Przechyla butelkę i wylewa jej zawartość na skulone ciało ojca.
An Ha próbuje zaprotestować, ale
zbytnio się boi.
— Błagam, dajcie mi chociaż jeden
dzień — prosi pan Lee, ale nawet An Ha wie, że jeden dzień, ani nawet trzy dni
nic nie dadzą. Ojciec nigdy nie odda im tych pieniędzy i stojący nad nimi
mężczyzna jest tego świadom.
— A co powiesz na to, że spalę cię
żywcem? — Mówi groźnie i przysuwa żarzący się papieros niebezpiecznie plisko
policzka pana Lee, który zmoczony jest łatwopalnym alkoholem.
— Nie! — An Ha chwyta mężczyznę za
kostkę u prawej nogi, niemal się przed nim kładąc. — Błagam! Oszczędź go!
— Zawszona kundlica! Jak śmiesz mnie
dotykać?! — Mężczyzna wzdryga się z obrzydzeniem i trzepie nogą z nadzieją na
pozbycie się natręta.
— Błagam! Zrobię wszystko! Proszę!
— Pokażesz mi swoją dupcie? —
Mężczyzna śmieje się ordynarnie, dokonując szybkiej oceny pozbawionego godności
dziewczęcia, którego zachowanie wydaje mu się teraz nieco zabawne i obiecujące.
A nóż się zabawią?
An Ha zastyga w bezruchu, żółć
podpływa jej do gardła na myśl o tym, co ręce tego starego dziada mogą z nią
zrobić.
— Oszczędź mojego ojca, a zrobię
wszystko — przytakuję roztrzęsionym głosem.
— Może być ciekawie. — Mężczyzna
przykuca przed nią, chwytając palcem za podbródek. — Całkiem ładna z ciebie
dzieweczka, jak tak teraz patrzę. Co taki śliczny kąsek robi z takim starym
dziadem? Nie udał ci się ojciec, prawda? — stwierdza bardziej niż pyta,
wydmuchując dym papierosowy na jej twarz.
— Zostaw ją. — Od progu domu rozlega
się ostrzegawczy, męski głos.
An Ha szybko spogląda w tamtą stronę i
na moment strach zostaje wyparty przez zdumienie. Oto w progu stoi mężczyzna,
który wydaje jej się dziwnie znajomy.
— Jong Goo, jak zwykle potrafisz
zepsuć najlepszą zabawę — mruczy mężczyzna, ale posłusznie odsuwa się od
dziewczyny z westchnięciem rozczarowania. — Przykro mi, mała. Dzisiaj nie
skorzystasz, a uwierz mi, jestem naprawdę świetny w łóżku.
— Zamknij się i rób to, po co tu
przyszliśmy — warczy wściekle Jong Goo, którego spojrzenie ani na moment nie
dosięga oblicza An, jakby całkowicie wyparł ją ze świadomości.
Natomiast ona już przypomina sobie
skąd go zna. To na niego spadła wtedy w klubie. Poznaje go po swetrze i tonie
głosu.
— On nie ma forsy — mówi mężczyzna,
dopalając papierosa. Temu stwierdzeniu towarzyszy całkowita obojętność, jakby
niczego innego się nie spodziewał.
— Dajcie mi jeszcze jeden dzień! — Pan
Lee składa ręce jak do modlitwy. — Jeden dzień i oddam wszystko, co do grosza.
Jong Goo spogląda na niego
sceptycznie, a do tego z lekkim niesmakiem, jakby odzywał się właśnie do niego
karaluch.
— Czemu oni zawsze zachowują się tak
samo? — Mężczyzna z papierosem śmieje się kpiąco, kręcąc głową. — Normalnie,
jakby ktoś ich zaprogramował. Zawsze ta sama śpiewka.
Jong Goo nic nie mówi, ale nagle
spogląda na An He – przelotnie i tak bez emocjonalnie, że równie dobrze mogłaby
być powietrzem, na które przypadkiem natknęły się jego oczy.
Zaraz potem mówi.
— Jeden dzień, nie więcej.
An Ha unosi w zdumieniu brwi, a
zarazem ogarnia ją nieopisana ulga.
— Ale Jong… — Mężczyzna z papierosem
staje jak wryty. — Dobrze wiesz, że żadnych pieniędzy nie…
— Zamknij mordę i chodźmy. — Jong nie
czekając na nikogo, wychodzi z pomieszczenia, a chwilę potem za nim zbierają
się również pozostali.
Po chwili dom wypełnia nienaturalna
cisza, zakłócana jedynie szczekaniem psów od sąsiada.
— Tato, skąd ty weźmiesz te pieniądze?
— An Ha spogląda na ojca z niepokojem.
Pan Lee nie odpowiada tylko dopija
resztki wódki, które ostały się jeszcze na dnie butelki.
No i ruszamy z tym opowiadaniem! :) To będzie taka bardzo typical story z przewidywalną fabułą i oczywistymi bohaterami, zwykły odmóżdżacz dla chwili relaksu. Mam nadzieję, że się Wam spodoba. Mogę tylko powiedzieć, że to opowiadanie pokazało mi, jak bardzo tęskniłam za takimi zwykłymi historiami z Azjatami w obsadzie. <3 Pisanie #SoHappyTogether to była czysta przyjemność. Normalnie aż paliła mi się klawiatura pod palcami i chociaż jest to bardzo oczywista fabuła... jestem zadowolona z tej historii.
Pozdrawiam!
Pozdrawiam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz