An Ha przez cały kolejny dzień chodzi
rozkojarzona, co rzuca się w oczy nie tylko jej przyjaciółce Hoonie, która co
rusz zerka na nią podejrzliwie, ale także nauczycielom, zmuszonym wielokrotnie
upominać oderwaną myślami od lekcji uczennice.
An Ha po prostu wie, że dzisiaj być
może straci ojca. Żadnych pieniędzy nie będzie, żadnych. Wichrzyciele też to
wiedzą, ten cały Jong Goo też to wie, ale chyba jedynie chce przeciągnąć jej
agonię. Niektóre bestie uwielbiają bawić się z ofiarami w kotka i myszkę. To
leży w podstawie ich krwiożerczej natury.
Wzdryga się, gdy Hoona dotyka ją na
przerwie w ramię.
— Coś ty taka spłoszona? —
Przyjaciółka cmokając, kręci głową. — Można by pomyśleć, że ci kiedyś krzywdę
zrobiłam, że tak się płoszysz na mój widok.
— Przepraszam. — An Ha spogląda na
ryżową bułkę, która nadgryziona jednym kęsem jest ściskana mocno w jej dłoni od
kilku minut. — Źle się dzisiaj czuje.
— Kłopoty z ojcem? — Hoona domyśla się
od razu, jako jedyna wiedząc o trudnej sytuacji rodzinnej dziewczyny.
— Tak, większe niż dotychczas.
— Ale zawsze wychodziliście cało,
prawda?
— Tym razem coś czuję, że się nie uda.
— W razie czego biegnij do mnie.
Pomogę ci. — Hoona ściska przyjaciółkę za ramie, by dodać jej otuchy. — Wiesz,
że mama bardzo cię lubi. Nie będzie mieć nic przeciwko, jak trochę u nas
pomieszkasz.
An Ha uśmiecha się z wdzięcznością,
przepełniona żarliwymi uczuciami względem przyjaciółmi. Są dla siebie jak
rodzone siostry.
— Dzięki, Hoona. Jesteś moim aniołem.
— Się wie. — Hoona prycha lekceważąco.
— Niezbyt wdzięczna profesja, ale beze mnie już dawno byś poszła na zatracenie.
Obie śmieją się, chociaż An Ha z
wyraźną nerwowością.
Przed oczami wciąż ma rozgrzany
papieros zbliżający się do ojcowskiej twarzy.
***
Kiedy po pracy An Ha wraca do domu w
środku jest pusto i cicho. Normalnie dziewczyna nie odczuwałaby z tego powodu
lęku: ojciec lubi przysypiać jak się napije. Czasem nie sposób go dobudzić.
Ale tym razem An Ha boi się, że
mężczyźni zjawili się, nim ona skończyła swoją zmianę, a ojciec już dawno leży
martwy.
Nie była pewna, jak zareagowałaby na
widok zwłok – o ile te nie zostałyby gdzieś zakopane w celu ukrycia dowodów.
Różne myśli chodzą jej po głowie, a
każda wydaje się bardziej realna i absurdalna zarazem od pierwszej, jakby w
umyśle dziewczyny ścierały się dwie siły: rozsądku i wyobraźni.
— Tato? — Niepewny głos rozlega się w
ogarniętej mrokiem kuchni, gdzie miarowo słychać kapanie z kranu. — Jesteś?
Cisza. Gdzieś w oddali szczeka pies,
nagle słychać intensywny szum, na dźwięk którego An Ha podrywa się w miejscu,
ale szybko dociera do niej, że to tylko deszcz.
Od rana pogoda była przecież
pochmurna.
— Tato? — Zapala światło i kuchnie
zalewa odcień przygnębiającej, wyblakłej pomarańczy. — Tato?
W zlewie dogorywają naczynia, na stole
leży poplamiony masłem nóż i zeschła kromka nadgryzionego chleba, na którym
przechadza się mucha.
Dopiero po chwili An Ha zauważa
splamioną czymś karteczkę z ojcowskim pismem.
„Przepraszam.
Muszę na chwilę zniknąć. Dbajcie o siebie”.
An Ha wpatruje się w karteczkę, ale
nie bierze jej do ręki. Nie może uwierzyć. Pismo ojca jest znajome, a zarazem
wszystko w niej protestuje, aby uznać prawdziwość treści.
Zniknąć. Jak to zniknąć? Dokąd? I
kiedy zamierza wrócić?
Początkowo ogarnia ją dzika furia.
Chwyta za pierwszy lepszy talerz ze zlewu i gwałtownie ciska nim o ziemie, jak
jeden z tych opryszków, dewastujących wczoraj jej dom.
— Ty tchórzu! Ty cholerny tchórzu! Nie
możesz nas tak zostawić! Nienawidzę cię, nienawidzę, nienawidzę, nienawidzę! —
wrzeszczy histerycznie, aż nagle opada na kolana i z jej ust wydobywa się
zraniony szloch. Uderza ręką o podłogę. — Wracaj! Masz wrócić — płacze,
zaciskając powieki.
Co miała teraz zrobić? Dokąd iść? Czy
powinna zadzwonić do Hoony? Gdzie do
cholery podziewa się Jimin? Czyżby podobnie jak ojciec postanowił zniknąć, ale
bez słowa?
Dołująca samotność otula roztrzęsione
ciało An Hy i śmieje się cichutko do ucha, przypominając jak pusty i zimny jest
dom, w którym została już tylko ona.
Nagle słyszy podjeżdżający samochód.
To wystarcza, aby ją otrzeźwić. Ściera łzy i zbiera się z podłogi. Niestety w
domu nie ma tylnego wyjścia, którym mogłaby czmychnąć.
Pozostaje jej tylko wybiec przez
główne drzwi z nadzieją, że zdoła uciec.
Jasne reflektory pojazdu oślepiają jej
twarz, gdy wyłania się z domu i kieruje biegiem w przeciwną do nadjeżdżających
stroną. Deszcz smaga ją jak małe ostrza. Nie mija chwila, gdy jest przemoczona
do suchej nitki.
— Ej, ty! — Słyszy za sobą gniewny
krzyk. Przyśpiesza, zmawiając w duchu szybką modlitwę. Niech niebiosa jej
sprzyjają.
Ktoś za nią biegnie. Jest przerażająco
szybki. Mokry asfalt mlaska pod jego buciorami. An Ha stara się nie poddać.
Ulica jest wyludniona, jakby jej mieszkańcy szóstym zmysłem wyczuli zbliżające
się kłopoty i pozamykali okna domów i sklepów, odwracając wzrok od jej
nieszczęścia.
— Pomocy! — krzyczy — Pomocy! Pomóżcie
mi!
Odzywa się tylko jakiś przerażony kot.
Nagle zza sąsiedniego budynku wyłania się druga postać i zagradza jej drogę. Nim
zdąża się opamiętać, sama wpada w jego rozpostarte, czekające na nią ramiona.
— Puśćcie mnie! Nie! Pomocy! — szarpie
się, ale uścisk oprawcy jest tak silny, że aż ją przydusza. Ubrania przykleiły
się do niej jak druga skóra, tamten też jest mokry i nieprzyjemny.
— Uspokój się, mała. Cokolwiek
kombinujesz, nie puścimy ci tego płazem.
— Nie, nie, nie! Błagam! — szepce, gdy
drugi mężczyzna staje przed nią z kpiącym uśmieszkiem. Ma mokrą twarz, z
ciemnych włosów odpadają kropelki wody.
Żaden z nich nie jest Jong Goo. An Ha
nie wie dlaczego, ale gdyby tamten był gdzieś w pobliżu, poczułaby się nieco
lepiej.
— Tatuś zwiał, prawda? — Mężczyzna
naprzeciwko wzdycha ze znudzeniem.
— Skąd wiesz? — Jest przerażona.
Przecież pobiegli za nią, nie zaglądali do domu. Poza tym wciąż ściska w dłoni
kartkę od ojca.
— Bo niektórzy… nawet większość
właśnie to robią. Uciekają. Zostawiają swoje żony i córki na pastwę losu. A ty
masz to wypisane na twarzy grubymi znakami — śmieje się bez wesołości.
— To nie moja wina — mówi szybko,
kręcąc głową. — Nie moja wina.
— Ależ nie twoja, kwiatuszku. —
Mężczyzna spluwa na ziemie. — Masz pieniądze? — Zerka na nią z
zainteresowaniem, a gdy An Ha milczy kiwa głową. — Oczywiście, że nie masz.
Skąd miałabyś mieć?
— Co teraz zrobicie? — Patrzy na nich
przerażona.
— Weźmiemy cię ze sobą. — Mężczyzna
wzrusza ramionami. — Weźmiemy cię zamiast pieniędzy.
— Nie, błagam! Jakoś wam je oddam,
będę ciężko pracować i… — Milknie, gdy mężczyzna podnosi uciszająco rękę.
— Dosyć. Nudzi mnie już ta stara
śpiewka. Zapakujcie ją do samochodu — wydaje polecenie towarzyszom, którzy
natychmiast zaczynają ciągnąć dziewczynę przez ulicę.
Stawia opór, ale nie ma szans.
Mężczyźni są silniejsi i jest ich więcej. Wciąż wzywa pomocy, ale ulica milczy,
tylko deszcz gniewnie opluwa ziemie. Jedynie ów, przerażony kot wyłania łeb zza
worka na śmieci, odprowadzając dziewczynę przenikliwym, żółtym spojrzeniem.
***
— Gdzie ja jestem? — pyta, gdy zostaje
rzucona na ziemie w eleganckim budynku, trzeszczącym od klubowej muzyki.
Mokrzy mężczyźni w garniturach tłoczą
się nad nią, jak sępy nad padliną. Nikt jej nie słucha.
— Wezwij Kinga — odzywa się jeden do
drugiego.
King? A cóż to za imię? Pewnie pseudonim.
An Ha śledzi uważnie wszystkie ruchy mężczyzn. Drży z zimna. Nie ma się czym
otulić.
Pomieszczenie, do którego ją zanieśli
jest wprawdzie nagrzane, wręcz duszne, ale ubrania wciąż ma przemoczone.
Pod nią znajduje się miękki, wzorzysty
dywan. Za plecami ma krawędź polakierowanego stołu z drewna. Nieco dalej może
dostrzec długą, zakrzywioną kanapę w dość tandetnym odcieniu różu. Naścienne
lamy przypominają kielichy tulipanów i emanują okropnym, niebieskawym światłem,
który bardziej potęguje półmrok niż go zwalcza.
Mężczyźni dyskutują ze sobą, jakby nie
było jej w pomieszczeniu. Niektórzy zapalają papierosy i powietrze szybko
nasiąka dymem.
Nagle drzwi otwierają się z hukiem,
jakby tylko szczęście ocaliło ich od wypadnięcia z futryny i do środka wpada
inny mężczyzna, przed którym pozostali rozstępują się na boki.
— To ona? — Spogląda na An He swoimi
nieco wyłupiastymi oczami, osadzonymi w okrągłej, szerokiej twarzy,
przyniszczonej nie tylko wiekiem, ale także fatalnym odżywianiem, paleniem
papierosów i bliznami niewiadomego pochodzenia. Jest wysoki, dość szczupły, a
zarazem szeroki w barach. Ma na sobie pomięty garnitur i niedbale związane buty
do kompletu.
— Tak, szefie.
— Ładna. Macie racje. Nada się —
stwierdza natychmiast, chociaż An Ha jest morka, rozczochrana i czerwona od
płaczu, a także roztrzęsiona i skulona w sobie. Trudno zatem racjonalnie ocenić
jej urodę.
— Facet zwiał — odzywa się jeden z
mężczyzn.
— Nic nowego. — Szef okrąża stół i
zwala się na kanapę. — Znajdźcie go i zabijcie.
An Ha wstrzymuje oddech. Z oczu
wypływają jej większe łzy.
— Co z nią zrobić?
— Oddajcie ją w ręce Yuny.
— Tak, jest, sir.
— Ale najpierw niech podpisze. — Rzuca
plik papierów na stół, a potem kładzie coś, co na pierwszy rzut oka wygląda jak
srebrna, kwadratowa papierośnica, ale po otworzeniu okazuje się, że to gąbka
nasączona w czerwonym atramencie.
Jeden z mężczyzn chwyta dziewczynę za
rękę i zmusza, aby umoczyła kciuk w tuszu, a następnie przyłożyła go do kartki,
odciskając linie papilarne.
Umowa! Oni zmusili ją do podpisania
jakiejś umowy!
— Teraz odpracujesz nam wszystko co do
grosza. — King puszcza jej oczko, a potem odprawia niedbale ręką.
An Ha zostaje brutalnie podciągnięta
pod ramieniem do pionu. Posłusznie wychodzi z pomieszczenia wraz z jakimś
mężczyzną. Jest ich tu tak wielu, że przestaje ją obchodzić jak wyglądają.
Ciągną ją wąskim, przydymionym
korytarzem, muzyka wciąż gdzieś gra, tłumiona przez mury. Po drodze mijają
kilka skąpo ubranych dziewczyn z niebotycznie długimi nogami, aż zatrzymują się
pod drzwiami z ciemnego drewna.
Mężczyzna puka.
— Proszę! — Ze środka dobywa się
kobiecy głos.
— Mamy nową dziewczynę. King chce,
żebyś się nią zajęła.
— Wprowadź ją.
Mężczyzna uchyla drzwi i ciągnie An He
do środka. Wnętrze to jakaś garderoba pełna cekinowych sukien, butów i szali, a
także luster i toaletek.
Dopiero po chwili oczy dziewczyny
docierają do eleganckiej kobiety, spoczywającej spokojnie na szezlongu. Kobieta
podnosi się nieśpiesznie na ich widok. Jest starsza niż An Ha ją sobie wyobrażała.
Z pewnością jest grubo po pięćdziesiątce i nawet mocny makijaż nie potrafi
zatuszować zmarszczek i obwisłej skóry. Chorobliwa chudość tylko dodatkowo ją
szpeci, a ciemne włosy upięte w kok wyglądają na dziwnie pozbawione życia.
— Zostawiam ją tobie — mówi mężczyzna
i zaraz zamyka za sobą drzwi.
Zostają same.
— Jak się nazywasz? — Kobieta spogląda
na nią z pod przymrużonych powiek, paląc beznamiętnie papierosa na lufce.
— An Ha.
— Ile masz lat?
— Osiemnaście.
— Szkoda. Gdybyś była młodsza, nie
mogliby cię tu zaciągnąć.
An Ha przełyka z trudem ślinę.
— Gdzie ja jestem?
— W klubie „Paris Doll”. Zdejmij te
mokre cichy.
— Co?
— Zdejmij, albo sama je z ciebie
zedrę.
An Ha wzdryga się i pośpiesznie
zdejmuje z siebie mokre jeansy, żółty podkoszulek i ciemny, rozpiany sweter.
Pozbywa się też rozmiękłych trampek.
— Co to za obrzydliwy zapach? — Yuna
krzywi się.
— Przepraszam, to zapach smażonego
kurczaka.
— Że jak?
— Pracuje w barze szybkiej obsługi.
— Już nie. Teraz jesteś laleczką
Kinga.
An Ha blednie i zagryza z nerwów
wargę. Kobieta jest obcesowa i brutalnie szczera. Nagle wybucha śmiechem.
— Nie patrz tak na mnie, złotko. To
nie burdel, jasne? Zdejmij bieliznę, niech no cię obejrzę.
— Nie mogę. — An Ha ze łzami w oczach
protestuje.
— Nie pytam cię o zgodę. To było
polecenie.
Dziewczyna drżącymi rękoma rozpina
stanik i nieśpiesznie zsuwa go z ramion. Z majtkami na większy problem. Nie
może się przemóc.
Yuna ostentacyjnie przewraca oczami i
wrzuca lufkę do pojemnika. Papieros wciąż się dymi.
Następnie podchodzi do An He i jednym
zdecydowanym ruchem, zsuwa jej majtki z ud.
— Tutaj nie ma miejsca na wstyd,
dziewczyno — mówi ostrym, przeszywającym tonem.
Potem odsuwa się i spogląda na An He z
majtkami osuniętymi w kostkach. Lustruje ciało dziewczyny uważnie, z
wnikliwością eksperta. Satynowa sukienka plącze się wokół jej chuderlawych nóg.
— Figura do kitu — stwierdza kąśliwie.
— Cycki jak rodzinki, zero tali i biodra jak u chłopca. Cienko z tobą,
dziewczyno. — Nagle spogląda na jej twarz i wybucha śmiechem. — Skąd te łzy?
One ci nie pomogą! Im szybciej się ich wyzbędziesz tym lepiej. Siła, to jest
to, czego ci potrzeba — tłumaczy, a następnie ściera te łzy kciukami obu rąk.
Dopiero wtedy jej wzrok przebiega po obliczu An He i to powoduje, że Yuna
rozgarnia jej włosy na bok, wykrzykując ze zdumieniem. — Ależ ty masz twarz,
dziewczyno! Teraz to widzę! Jak malowanie. Duże oczy, mały nos, pełne usta. Dla
tej twarzy mężczyźni dadzą się zabić!
— Pozwólcie mi odejść — prosi cicho An
Ha, chociaż wie, że tej prośby nikt nie zechce spełnić.
— Jak tu weszłaś to nie wyglądałaś mi
na miękką — stwierdza Yuna z rozczarowaniem. — Ten fagas, co cię trzymał nieźle
się męczył, żebyś mu się nie wyrwała, to sobie pomyślałam, że ta mała da
wszystkim popalić, a ty mi tu płaczesz i jęczysz.
— Wolę zginąć niż oddać się
komukolwiek.
Yuna znów wybucha śmiechem, odrzucając
lekko głowę w tył.
— Więc nikt z tych baranów ci nie
wytłumaczył, co masz robić, tak? — Gdy An Ha nie odpowiada, kobieta dodaje. —
Będziesz hostessą.
— Kto to taki?
— Kojarzysz gejsze? Niesłusznie
oskarżone przez zachodnich o prostytucje? — Oczy Yuny błyszczą figlarnie. —
Jesteś taką współczesną gejszą, dziewczyno. Masz ładnie pachnieć, ładnie
wyglądać i być słodka jak aniołek, a wszystko po to, by mężczyzna, który
sowicie zapłaci spędzi z tobą miło czas. Ale spokojnie, czasem może będzie
chciał to i owo pomacać, jednak nie wolno mu posunąć się zbyt daleko,
rozumiesz? — Uśmiecha się półgębkiem. — Jeżeli spróbuje to zrobić, masz go
zdzielić twarz i nikt nie będzie miał o to pretensji. Co namolniejszych nawet
wyrzuca się z klubu.
— I nie będę musiała z nimi spać?
Yune bawi ta szczeniacka nadzieja w
głosie małej. Jest jak zmoczone szczenię.
— Nie, dziewczyno. King jest głupcem,
ale nie jest perfidny. Dobrze dba o swoje lalki.
— Ty jesteś jedną z nich?
— Już przebrzmiałą jak widać. — Yuna
mówi to całkowicie swobodnie. — Ale mam głowę do interesu, to trochę pomagam.
Zwłaszcza z papierami, wobec których King jest bezbronnych jak dziecko. No już,
ubierz się w to. — Wręcza dziewczynie sweter i nowe spodnie. — Zaskoczona, że
to nie kusa sukienka? Ubierzesz się jutro na swój debiut w coś ładnego.
Mężczyźni padną dla ciebie do stóp. Póki co, odpocznij.
— A co z bielizną?
— Dopominasz się o swoje. No, teraz to
zaczynam cię lubić. Poczekaj, zaraz coś przyniosę i nie obawiaj się. Mamy tu
zapasy nowej bielizny. Nie wcisnę ci jakiejś używanej — mówi ze śmiechem, a
następnie otwiera drzwi. — Zostań tu i poczekaj na mnie. — Potem wychodzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz