Czuje w buzi smak ziemi, który ściera
z obrzydzeniem z ust. Oczy ma przekrwione, zalane łzami, przez co początkowo
nie może rozeznać się w otoczeniu.
Pole kukurydzy. Żółte kiście falują
pod dotykiem łagodnego wiatru. Wiatr nie jest bowiem zainteresowany adrenaliną,
buzującą w ciele An.
Czy ona naprawdę słyszała wystrzał?
Ktoś strzelił?
— Jimin… — szepcze z trwogą i na
drżących nogach podejmuje próbę podniesienia się z ziemi.
Nogi ma jak z waty, trzęsące się i
niestabilne, skore kolejny raz odmówić posłuszeństwa, po czym pozwolić
dziewczynie upaść.
Nie wie, czy powinna krzyknąć. Wtedy
zdradzi swoją lokalizacje, ale z drugiej strony… jeżeli Jimin gdzieś tam jest?
Ranny i potrzebujący jej pomocy?
Na samą myśl o tym, czuje w ustach
metaliczny posmak dzikiego strachu.
— Jimin!? Gdzie jesteś? — krzyczy,
rozglądając się desperacko wokół. Wszędzie tylko kukurydza, długa, niekończąca
się kukurydza. — Jimin! Odezwij się! Jimin! — Biegnie na oślep, nie będąc nawet
pewna, czy obrany kierunek zaprowadzi ją na ścieżkę.
Jest jej wszystko jedno, chce tylko
zobaczyć brata, upewnić się, że nic mu nie jest.
Nagle słyszy, że ktoś z naprzeciwka
idzie w jej kierunku. Kukurydza złowrogo szeleści, słychać chrzęszczenie
kroków.
An Ha cofa się i obiera kierunek
odwrotny, biegnąc tam skąd przyszła, chociaż prawdę mówiąc nie ma zielonego
pojęcia, gdzie jest wschód, a gdzie zachód.
Nagle potyka się o kamień i brutalnie
upada.
— Nie! — krzyczy, gdy ktoś łapie ją za
ramiona. — Nie! Puszczaj! Nie! Przysięgam, że wydrapie ci oczy! Jimin!
— Spokojnie, to ja! — Słyszy dobrze
znany głos i omal nie wybucha płaczem.
— Jong Goo! — Odwraca się i ściska
ukochanego za szyje z całą desperacją, jaką odczuwa.
— Jestem! Zajmę się wszystkim.
— Jimin… nie wiem, gdzie jest mój
brat! — Chwyta mężczyznę za rękę, a jej wielkie, przestraszone oczy wiercą mu
dziurę w twarzy.
— Znajdziemy go.
— Słyszałam wystrzał! O Boże, ktoś
strzelił! Ktoś strzelił, Goo! Słyszałam, jak…
— Ciii, spokojnie. Po prostu się stąd
wydostańmy. — Chwyta ją mocniej i po kilku chwilach wyprowadza poza pole.
To co An Ha widzi przechodzi jej
najśmielsze oczekiwania. Przed magazynem aż roi się od samochodów. Rozlokowani
tu i tak mężczyzny mają broń i celują do siebie wzajemnie.
Wśród całego tego widowiska króluje
sam King z papierosem w kąciku ust i naładowaną lufą, wycelowaną prosto w głowę
Ki Tsu leżącego na ziemi z raną postrzałową w okolicy brzucha.
— Skurwiel! Pożałujesz, że się urodziłeś!
— Ręka Kinga drży. Oczy ma przekrwione nienawiścią, aż dygocze z furii. Czoło
rosi mu pot.
— No zabij mnie! — Ki Tsu śmieje się
psychicznie, wypluwając krew z ust. — Zrób to wreszcie, śmieciu.
— Rian… przysięgam, że zabicie ciebie
to byłaby mało dotkliwa kara za to, co jej zrobiłeś, skurwielu! — krzyczy King.
— Będę cię torturować tak długo, aż zapiszczysz jak mała dziewczynka!
— Tak jak i ona… — Tsu szczerzy zęby w
uśmiechu. — Rian skamlała jak piesek. Nie zabijaj mnie, Tsu. Proszę, nie
zabijaj mnie. — Naśladuje jej głos, czerpiąc z niego radość.
— Ty sukinsynu! Zabije cię! Zabije
cię! Zarżnę jak kundla! — King traci panowanie nad sobą i oddaje aż trzy
strzały.
Niebo rozdziera intensywny huk. Jeden
za drugim, jeden za drugim, powietrze wypełnia woń siarki.
An Ha kurczy się, chowając twarz w
zagłębieniu ramienia Jong Goo. Krzyczy, chociaż nie zdaje sobie z tego sprawy.
Jest przerażona.
Nastała później cisza dzwoni jej w
uszach.
— Wszystko dobrze, już po wszystkim. —
Jong całuje ją w czubek głowy, An Ha nie może przestać płakać.
— Jimin…
— Znaleźliśmy chłopca — odzywa się
jeden z popleczników Kinga, targając za sobą szarpiącego się nastolatka.
— Jimin! — An Ha wyrywa się od Jong
Goo by paść w ramiona brata. — Myślałam, że cię postrzelono, że nie żyjesz… —
Łka mu w szyje.
— W porzo, mała. Jak widać jeszcze nie
oberwałem w cztery litery. — Jiminowi włącza się żart.
Odpowiedzią siostry jest mocny cios z
pięści w tors.
— Ani się waż wygłupiać! Nie w takiej
chwili! — Jest na równi zła co szczęśliwa, dlatego na jej twarzy widać zarówno
uśmiech jak i łzy.
Kiedy już trochę ochłonęła, odwraca
się do Jonga, który rozmawia o czymś z Kingiem.
Mimo, że An Ha nie darzy Kinga zbytnim
zaufaniem, odważa się podejść do tej dwójki.
— Skąd wiedzieliście, że tu będę?
King dopala papierosa, nie obdarzając
jej nawet spojrzeniem. Wciąż jest łzy.
— Już od dawna miałem Tsu na oku — mówi
Jong. — Niedawno w jego mieszkaniu zostały znalezione zdjęcia torturowanych
kobiet. Tsu był psychiczny.
— Nie trudno uwierzyć. — An Ha kręci
głową, wciąż nie mogąc uwierzyć, że prawie otarła się o najgorsze. Dyskretnie
ściska rękę Jimina, który wygląda na zdegustowanego.
— Siorka, znasz tych ludzi?
— To długa historia, Jimin. Naprawdę
długa, a ja nie mam siły teraz tego tłumaczyć — wzdycha zmęczona.
Jimin wygląda, jakby chciał się z tym
sprzeczać, ale odpuszcza. Zamiast tego porusza inny temat.
— Wiesz, co z ojcem? Kurczę… po tym
jak oboje zniknęliście byłem pewien, że was porwano.
An Ha wciąga powietrze do płuc. Nie wie,
jak to powiedzieć, ale musi.
— Jimin… nasz ojciec… on nie żyje —
wykrztusza.
— Nie żyje? — Chłopak krzywi nos. —
Dlaczego? Co się stało?
— Popełnił samobójstwo. Wiesz, jaki on
był… gdy pojawiały się problemy uciekał.
— Naprawdę masz mi wiele do wyjaśnienia!
— Jimin cofa się. Potrzebuje chwili, aby zebrać myśli, aby to przyswoić.
Podobnie, jak wcześniej w przypadku An tak i w przypadku Jimina nie pojawiają
się żałobne łzy.
Kochali ojca, ale życie z nim było na
tyle trudne, że nie sposób go opłakiwać. Pozostawił po sobie jedynie gorzkość
rozczarowania.
— Boże… An Ha… — Jong Goo ściska ramie
dziewczyny. — Nawet nie wiesz, jak się bałem! Dlaczego odeszłaś?
— Nie miałam wyboru! — Przybiera wyraz
skruchy. — Ki Tsu miał Jimina. Musiałam grać jak mi zagra — mówi ze smutkiem.
— Wiesz, że mógłbym cię nigdy nie
odnaleźć? Że mogłaś zginąć? — Jong wygląda na dogłębnie poruszonego, a jego
strach jest w jakiś sposób przyjemny dla dziewczyny.
Ktoś się o nią martwił. Dawno nie
czuła, że komuś na niej naprawdę zależy.
— Dosyć tych mdłych czułości. — King
rzuca papieros na ziemie i z gniewem go zgniata. — Trzeba posprzątać ten
bałagan. Pewnie za jakąś godzinę zjadą się tu gliny.
Jong kiwa głową i rozgląda się po
otoczeniu w zamyśleniu. Na ziemi leży kilka ciał. Tsu i jego podwładnych. Nie
jest ich dużo, ale coś trzeba z nimi zrobić. To brudna robota i An Ha raczej
nie chce mieć z nią nic wspólnego.
Zastanawia się, co teraz z nią będzie.
Skoro Tsu nie żyje nic nie stoi na przeszkodzie, aby mogła wrócić do domu, do
szkoły i spróbować jakoś odkuć się z zaległościami.
Na pewno też straciła pracę w
kurczaku, więc… będzie musiała poszukać nowej. Miała tyle spraw na głowie, że
kiedy jeden z leżących na ziemi popleczników Tsu uniósł pistolet nie
zorientowała się.
Kolejny wystrzał rozdziera niebo. Ktoś
krzyczy. Odwraca się z impetem, nie rozumiejąc, co się stało.
Patrzy z niedowierzaniem na Jong Goo,
osłaniającego swoim ciałem Kinga. Szkarłatna plama zaczyna rozrastać się na
jego plecach tuż pod lewą łopatką.
— Nie! Nie, nie, nie! — wykrzykuje,
gdy Jong Goo opada prosto w ramiona przerażonego Kinga.
Ktoś w tym czasie strzela do
niedobitka, którym aż wstrząsa od siły zadanej kuli. Pada martwy, tym razem na
dobre, ale swoje zrobił. Chciał zabić Kinga, ale to Jong oberwał.
— Ty durniu! Ty popieprzony durniu! —
wrzeszczy King, szarpiąc za fraki przyjaciela, ale ten wygląda na tak słabego,
że nie robi to na nim wrażenia.
An Ha przyklęka obok niego, roniąc
obfite łzy.
— Dlaczego… — jęczy — Dlaczego to
zrobiłeś?
— Nie mogłem… — szepcze Jong —
pozwolić mu umrzeć. Zawdzięczam mu… wiele.
— Zawsze byłeś zdrowo popieprzony! —
krzyczy King, z jego oczu także lecą łzy, co nie pasuje do człowieka jego
postury. — Powinieneś był dać mi umrzeć, kretynie!
— An Ha… — Jong zaczyna po omacku
szukać jej ręki.
Dotyka go z całą mocą, nie mogąc
przestać płakać.
— Jestem. — Przykłada jego dłoń do
swego policzka. Jest taka zimna. — Nie umieraj, proszę. Musisz ocaleć.
— Zawieźmy go do szpitala! Szybko! —
King podrywa się z zamiarem ratowania go, ale Jong zaprzecza.
— Nie, to nie ma sensu… — Mówiąc to,
cały czas patrzy na An. — Kocham cię, An Ha, naprawdę cię kocham… i
dokądkolwiek pójdę, tam też będę cię kochał.
Łza płynie za łzą. An Ha czuje, że coś
rozrywa ją od środka.
— To nie miało się tak skończyć… —
Kręci głową. — Chciałam być z tobą. Kocham cię — powiedziawszy to, opiera czoło
o tors mężczyzny, nie mogąc uwierzyć, że go traci. Tak po prostu, bez sensu.
Kiedy podnosi głowę Jong już nie żyje.
Jego spokojna twarz i zamknięte powieki są łagodne, jakby spał.
— Nie! Nie! Nie możesz! — krzyczy An
Ha panicznie. — Nie możesz mnie zostawić tak jak ojciec, słyszysz! Nie możesz!
Zabraniam ci! Zabraniam ci. Obudź się! — szarpie nim desperacko, ale cokolwiek
by nie zrobiła w tym ciele nie znajdzie już swojego Jong Goo. On odszedł.
***
— An Ha! An Ha, słyszysz mnie? —
Dobiegające z oddali nawoływanie irytująco wdziera się jej w głowie z siłą
młota pneumatycznego.
Ma ochotę unieść rękę i spróbować
wyłączyć guzik, ale… guzik przypomina jej o Jong Goo. O tym, jak kilkakrotnie
uderzyła go w nos.
Kiedy niechętnie otwiera oczy z
pomiędzy mgły wyłania się obraz pokoju. Nad nią jawi się twarz brata.
— Gdzie ja jestem?
— U mnie, mały kłopocie.
— Hoona? — An Ha zrywa się do pozycji
siedzącej, dostrzegając nagle za plecami brata znajomą postać.
— Tak, to ja. — Hoona macha jej ręką,
chociaż twarz ma dziwnie smutną, nieco zawstydzoną. — Jak się czujesz?
— Ja… — Słowa więzną w gardle
dziewczyny, kiedy przeszywa ją ból wspomnień. — Co z Jong Goo?
— Przykro mi, An. — Brat ze smutkiem
głaszczę ją po ramieniu. — Naprawdę mi przykro.
— Nie! Cholera, nie! Muszę go
zobaczyć! Natychmiast! — Podrywa się z łóżka, ale brat mocno zakleszcza ją w
objęciu. — Puść mnie, Jimin, bo nie ręczę za siebie! Jak nic obije ci gębę! Nie
żartuję!
— Wiem, że nie żartujesz. — Głos
Jimina jest irytująco współczujący. — To nic nie da, An. On odszedł. Umarł.
King zawiózł go do szpitala, ale tylko po to, by potwierdzić zgon. Nie było dla
niego ratunku. Stracił dużo krwi i oberwał w kręgosłup. I tak czekałby go żywot
inwalidy.
— Nie obchodzi mnie to! — An Ha wciąż
próbuje się wyrwać. — Nie obchodzi mnie, czy byłby na wózku, bez nogi, bez
ręki, cholera bez głowy nawet! I tak bym go kochała!
— Wiem, An Ha! Wiem to wszystko! —
Jimin wciąż jej nie puszcza. — Ale on odszedł. Nic nie mogliśmy dla niego
zrobić.
An Ha opada na ziemie i zanosi się
szlochem. Hoona patrzy na nią z bólem z pewnej odległości. Nie poznaje przyjaciółki.
An Ha bardzo się zmieniła. Nosi w sobie historie, której Hoona ani Jimin
jeszcze nie słyszeli.
— Obudziła się? — Niespodziewanie do
pokoju wchodzi jakiś chłopak. An Ha, zanosząc się szlochem, początkowo go nie
poznaje, ale kiedy nieco się uspokaja, zamiera ze zdziwienia.
— To ty… — szepcze z niedowierzaniem.
Ma na myśli tego samego chłopaka, który kilka dni temu spotkał ją wiszącą na
drzewie. — Syn pani Choi.
— Tak, to ja… — Chłopak niepewnie
przestępuje z nogi na nogę.
— Znacie się? — Hoona zachłystuje się
szokiem.
— Przez chwile byliśmy sąsiadami. —
Chłopak nerwowo drapie się z tyłu głowy.
— A skąd wy się znacie? — An Ha
przemyka załzawionymi oczami od chłopaka do Hoony.
Przyjaciółka uśmiecha się niepewnie.
— To mój kuzyn, Choi Kim Ru.
— Taa… wygląda, że nie przedstawiłem
wcześniej tobie. Wybacz mi. — Chłopak wygląda na jeszcze bardziej
zawstydzonego, co jest do niego w ogóle nie podobne. Wciąż ma w pamięci jego
irytujący śmiech i pewność siebie działającą jej na nerwy. A teraz wygląda,
jakby opił się smutkiem.
— Co tu robisz? — odzywa się
nieprzyjemnie. — Hoona nigdy o tobie nie mówiła.
— Rzadko pytałaś o moją rodzinę —
tłumaczy Hoona przepraszająco.
— Dowiedziałem się, co się stało. W
gazetach pisali o jakiejś strzelaninie za magazynem na obrzeżach Seulu —
wyjaśnia Kim Ru. — Kiedy zniknęłaś jakiś czas temu wydało mi się to podejrzane.
Zadzwoniłem do Honny i powiedziałem jej, że jakaś dziewczyna mieszka u mojego
sąsiada za płotem i że zniknęła. Martwiłem się, szczerze mówiąc.
— A ja dodałam dwa do dwóch — wtrąciła
Hoona. — Domyśliłam się, że mówił o tobie. Dlaczego się ze mną nie
skontaktowałaś? Pomogłabym ci!
— Nic nie mogłabyś zrobić! — An Ha z
gniewem ściera łzy. — Ci ludzie… lepiej nie mieć z nimi nic wspólnego. Wierzcie
mi!
— Co do tego… — Nagle odzywa się
Jimin. — King darował ci te długi. Chyba wiesz dlaczego.
— Przez wzgląd na Jong Goo. — Imię
ukochanego wymawia z niezwykłym bólem. — Mam ochotę umrzeć! — Chowa twarz w
kolanach. — Naprawdę chcę umrzeć. Byliśmy
tacy szczęśliwi razem!
Jimin otacza ją ramieniem, po chwili
do uścisku dołącza także Hoona. Trwają tak nieskończenie długie minuty, dzieląc
wraz z nią ból.
Jest bezpieczna, ale rozdarta na strzępy.
Nie taka sama jak kiedyś. Zupełnie inna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz