Ma ochotę czym prędzej wydostać się z
tej żałosnej szkoły, gdzie każdy uczeń wydaje się być starannie wypielęgnowany
niczym obiekt wystawowy.
Chociaż śledzi uważnie wszystkie grupy
uczniowskie, nie znajduje nikogo, kto wydałby jej się chociaż trochę
interesujący. Począwszy od owych, denerwujących panienek z kolorowymi tipsami
jak szpony kota, przechodząc przez sportowców i miłośników nauki.
Wszyscy odstręczają ją samym
spojrzeniem.
Jest wściekła, czuje się nieswojo w
obcym środowisku, tęskni za Kim Woo Binem i ich ulubioną miejscówką, ale nie
tęskni za kradzieżami, więc to jedynie utrzymuje ją stopami w tej szkole. Nic
więcej.
Wychodzi przed budynek, z rękoma
głęboko zanurzonymi w kieszeniach marynarki. Obrzuca pogardliwym spojrzeniem
jakiegoś dzieciaka, który zwraca uwagę na jej ciemne, rozczochrane włosy. Jedno
pęknięcie gumy do żucia wokół jej ust, a dzieciak da nogi za pas.
Prycha, przeczesując palcami nieznośną
grzywkę.
Jak ma się odnaleźć w tej pretensjonalnej
budzie? Jak na razie odnajduje tutaj swoich wrogów, tylko i wyłącznie. Vernon,
Han, Hoya, jego pozostali opryszkowie… może uznać to za naprawdę fatalną passę.
Wtedy jej oczy, zupełnie przypadkowo, wędrują
aż na szczyt budynku, gdzie widzi ciemną sylwetkę na tle burzowego nieba.
Przechyla lekko głowę, marszczy powieki i przygląda się jej uważniej.
Chłopak. Unosi ze zdumieniem brwi,
patrząc jak zrzuca z siebie plecak, a następnie siada do niej plecami.
Rozpoznaje go. Nie zważając na mijanych
po drodze uczniów, trochę ich taranując, wbiega na klatkę schodową i pcha
drzwi, prowadzące na dach budynku.
Zimny podmuch wiatru uderza ją w
twarz. Zapinając marynarkę aż po szyję, rozgląda się po otoczeniu, aż w końcu znajduje
go siedzącego w kuckach pod ścianą. Na zgiętych kolana trzyma szkicownik, jego
ręka zwinnym ruchem gryzmoli coś na papierze.
— Hej, ty! — wołała nieco zbyt
prowokująco, bo naraz chłopakiem wzdryga i biedak wyrzuca szkicownik w
powietrze, a wszystkie kartki rozsypują się jak płatki śniegu.
Łapie się za serce, po czym zerka na
nią z autentycznym przerażeniem. Kiedy już zdaje sobie sprawę z obecności
gościa, rzuca się z impetem na kartki, zbierając je z takim pośpiechem, jakby
obawiał się, że zechce podglądnąć jego rysunki.
— Spokojnie, dzieciaku! — śmieje się
kąśliwie Jiyeon. — Nie zejdziesz na zawał, ani nic z tych rzeczy, prawda?
— C-co? — duka, zbierając ostatnie
kartki w pomięty, nieregularny stosik, który następnie zamyka w wysłużonej już
teczce.
— Spytałam, czy wszystko z tobą gra? —
Nieśpiesznym krokiem zbliża się do niego. — Nie chcę być winna twojej śmierci.
— Ta… tak! Gra! — Energicznie przytakuje
głową, po czym odwraca wzrok.
Guma strzela jej wokół ust.
— Świetnie. Fajna miejscówka — stwierdza,
omiatając otoczenie spojrzeniem. — Mogę tu posiedzieć?
— Cz… czemu? — Myungsoo staje
chwiejnie na nogach, przyciskając do brzucha teczkę, która wyglądała jakby lada
chwila miała się znowu rozlecieć.
— Bo tam na dole jest cholernie
irytująco. — Mówiąc to, kiwa głową w stronę krawędzi dachu.
Patrzy w tym samym kierunku, a potem
lekko się czerwieni.
— Jasne, zostań. — Po tych słowach chce
odejść, ale Jiyeon zatrzymuje go krzykiem.
— No coś ty! Czy ja wyglądam, jakbym
cię stąd wyrzucała?
Odwraca niepewnie głowę, po czym kręci
nią, aż brązowa grzywka tańczy mu na czole.
— Nie.
— Czyli możemy posiedzieć tu razem,
tak?
— Dobrze. — Potulnie jak szczeniak wraca
na swoje miejsce.
Jiyeon z przekąsem kręcił nosem.
Czyżby budziła w nim aż takie przerażenie?
— Nie jestem taka, jak oni, rozumiesz?
— Zyskuje tym stwierdzeniem jego uwagę. — No wiesz, tamci ze statku.
— Wiem — mówi dość cicho. Nie rozumie
czemu całym sobą sprawia wrażenie, jakby się chował. Jest przecież niczego
sobie. Duże oczy, ładnie zarysowana twarz bez młodzieńczych skaz z prostym
nosem, do tego całkiem szczupły, chociaż niezbyt wysoki.
Powinien raczej łamać kobiece serca
niźli zaszywać się w swoich kryjówkach, ale rozumie go. W całej tej cholernej
budzie czuje, że tylko jego naprawdę potrafi zrozumieć.
— Nienawidzę ich tak samo jak ty. —
Ciągnie temat, siadając naprzeciw niego. Jedną nogę zgina pod łokciem, a drugą
prostuje z ulgą. Dobrze w końcu odciąć się od szkolnego hałasu. — Banda
bogatych popaprańców.
Wymieniają porozumiewawcze spojrzenia,
ale chłopak nadal jest onieśmielony.
— Jesteś Kim Myungsoo, racja? — Próbuje
go jakoś rozluźnić, ale powoli dochodzi do wniosku, że ten chłopak ma jakieś
braki w inteligencji. Nikt normalny nie zachowuje się w ten sposób.
— Tak. — Oblizuje nerwowo wargi,
przesuwając ołówek między palcami dość zwinnym ruchem i chyba nieświadomym. — A
ty kim jesteś? Oprócz tego, że złodziejką ze statku.
Wybucha śmiechem.
— No wreszcie zacząłeś gadać! Podoba
mi się! — Mruga do niego i wyciąga z kieszeni paczkę gum. — Chcesz? — Patrzy na
niego zachęcająco.
Przez chwile się waha, aż ostatecznie
sięga po pasek gumy, opakowany w sreberko.
— Dzięki.
— Park Jiyeon. — Opowiada na
wcześniejsze pytanie, opierając się z powrotem o ścianę. — Łaaa, powietrze
tutaj jest lepsze.
— Głównie z tego powodu ciągle tu
siedzę — Myungsoo odzywa się nieśmiało, wciąż przyciskając do brzucha
szkicownik.
— No pewnie, całkowicie to rozumiem. —
Kiwa głową, spoglądając w szare niebo, które z obecnego miejsca nie wydaje się
takie znowu ponure. — Dziękuję.
— Za co? — Chłopak znów porusza się
niespokojnie.
— Za to, że stanąłeś w mojej obronie,
tam, na statku. — Jej wzrok przesuwa się po jego twarzy. — Widzę, że nosisz
ślady po tamtej bójce. Musiało cholernie boleć, co nie?
Myungsoo odruchowo dotyka gojącego się
rozcięcia na wardze. Podobna rana zdobi jego brew, a miejsce pod okiem ma
sinozielone. Zupełnie, jakby zapomniał o ich istnieniu.
— Ach, aaa tak! — Macha ręką. — To
drobiazg.
— Dla mnie nie. — Kręci głową. — Z
całej grupy tylko ty jeden miałeś na tyle odwagi, by to zrobić. Vernon jest
wcielonym demonem. Postawienie mu się to heroiczny wyczyn. Zaimponowałeś mi.
Spuszcza wzrok i uśmiecha się pod
nosem. Ma ładny uśmiech.
— Od dawna chciałem to zrobić.
Pokazać, że nie może mną pomiatać, ani innymi. Byłaś doskonałym pretekstem, by
go uderzyć.
— Naprawdę? — Cieszy się i śmieje. — W
takim razie nie ma za co! Do usług i takie tam!
Oboje wymieniają półuśmiechy. Nagle
Jiyeon poważnieje.
— Nie rozumiem tylko czemu Vernon i
świta tak bardzo cię nienawidzą. Też jesteś bogaty, prawda? Zalazłeś im jakoś
za skórę?
Zauważa, że tym pytaniem nieco go
zawstydza. Domyśla się, że żadnemu chłopakowi nie łatwo przyznać się, że jest
obiektem drwin i znęcania się. To godziło w ich męską dumę, szczególnie, jeśli
chodziło o to, w jaki sposób będzie postrzegać go dziewczyna.
— Bo mój ojciec niedawno się
wzbogacił. Opracował pewien system zabezpieczeń i teraz ma z tego niezłą kasę —
tłumaczy Myungsoo ze wzrokiem skierowanym w bok. — Niedawno wpłacił dużą sumę
na fundacje „New Life”.
— New Life? Fundacja? — Jiyeon
marszczy brwi.
— Należy do ojca Vernona. Pieniądze od
mojej rodziny uchroniły fundacje od bankructwa. Vernon nie może tego przeżyć.
Hansolowie od wielu lat są na najwyższej drabinie finansowej i fakt, że od
upadku uratowała ich jakaś nowobogacka rodzina to straszne upokorzenie. Vernon
pokazuje mi, gdzie moje miejsce, bo miota nim okropna złość.
— Jakie to typowe. — Jiyeon czuje, jak
wściekłość rozsadza ją od środka. Oczyma wyobraźni wciąż widzi Vernona z
zapalniczką w ręce, gotowego bez chwili wahania podpalić jej włosy.
— A ty? Co ty tutaj robisz?
— Wuj mnie przygarnął. Nie dziw się,
dla mnie to też nieprawdopodobne. — Wzrusza ramionami, miętosząc nitkę, która
rozpruła się przy rękawie marynarki. — Cały czas zastanawiam się, czy
ostatecznie się obudzę i wszystko okażę się tylko snem.
— A chcesz się obudzić? — Spogląda na
nią z pod targanej wiatrem grzywki.
— Jeszcze nie wiem. Cały czas badam
sytuację.
— Ja czasem wolałbym się obudzić —
stwierdza przygaszonym tonem. — Wolałbym znowu być zwykłym dzieciakiem, ze
zwykłej rodziny, mającym zwykłych przyjaciół i chodzących do zwykłej szkoły.
Ty miałeś chociaż tyle., myśli, ale
nie powiedziała tego na głos. Wspomnienia o matce rodzą ból.
— Pamiętasz coś z tamtej nocy? —
Zmienia nagle temat, bo rozmowa o przeszłości powoduje w niej suchość.
Zauważa, że w Myungsoo zaszła jakaś
nieznaczna zmiana. W jego oczach pojawia się coś do złudzenia przypominającego
lęk.
— Nie, nie pamiętam — odpowiada nieco
zbyt szybko, co wydaje jej się podejrzane.
Marszczy brwi, ale postanawia nie
naciskać.
— Mnie też urwał się film, ale od
tygodnia trąbią o tym w wiadomościach. Niektórzy uważają, że to zwiastun
apokalipsy — mruczy z ironią.
Szuka okazji, kiedy Ma Te nie ma w
pobliżu i włącza telewizor. Inaczej zawsze wyrywa jej pilota z rąk i
kategorycznie zabrania słuchania czegokolwiek, co nawiązuje do tamtej burzy.
Zapada między nimi krępujące
milczenie. Jiyeon, żując wściekle gumę, pojmuje, że Myungsoo, cokolwiek wie, nie
powie jej niczego w tym momencie.
— Od dawna lubisz bazgrolić? — pyta w
końcu, nie mogąc już znieść tej ciszy.
— Co? — Podnosi na nią wzrok.
— Bazgrolić… to znaczy rysować czy co
tam. — Wzrusza ramionami.
Patrzy najpierw na szkicownik, a potem
w głąb siebie.
— Rysowanie to nic takiego — odpowiada
obojętnie, chociaż Jiyeon odnosi wrażenie, że nie lubi się przyznawać ile ono
dla niego znaczy.
— Dobry jesteś? Mogę zerknąć. Czy te
rysunki to jakaś świętość?
— Wolałbym nie. — Zgarnia teczkę pod
pachę.
Uśmiecha się półgębkiem.
— Jasna sprawa. Nie wtrącam się.
— Lepszy jestem w komputerach i
wszystkim, co wiąże się z elektroniką — dodaje, poprawiając kilka kartek w
teczce. — Ojciec od małego uczył mnie korzystania z komputerów i tak mi już
zostało.
— Łaaa, jesteś geniuszem, tak? — Klaska
kilkakrotnie w dłonie, nie po to, żeby go wyśmiać, chociaż po jego spojrzeniu rozpoznaje,
że tak to odebrał.
— Śmiej się. Sama wiesz ile w
dzisiejszych czasach zależy od technologii. Głupia awaria i utknęłaś w widzie
albo metrze.
— Czy ja się śmieje? — Jiya udaje
obrażoną. Cieszy ją jednak, że chłopak wyraźnie nabiera przed nią odwagi. —
Pokażesz mi kilka komputerowych tricków, albo coś?
— A co chciałabyś umieć?
— Bo ja wiem? Chociażby jak się
uruchamia jakieś programy? Ja i komputery jesteśmy raczej na bakier. Ledwo
korzystam z komórki.
— Żartujesz? — Myungsoo pierwszy raz śmieje
się w jej obecności. — Nie wiedziałem, że istnieją jeszcze w dzisiejszych
czasach ludzie tacy jak ty. Dorastałaś w buszu?
— No wiesz? — Robi urażoną minę. — Nie
każdy ma genialnego ojca! Poszczęściło ci się, farciarzu!
Jego uśmiech nieco przygasa. Złe
układy z ojcem?
— To jak? Mogę na ciebie liczyć? — zmienia
temat, unosząc brwi.
Przytakuje. Jego humor natychmiastowo
się polepsza.
— No jasne, chętnie wyrwę cię z epoki
kamienia!
Grzmoci go nogą w udo.
— Jeszcze słowo i zlecisz z dachu!
Przysięgam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz