6 - Jeden odważny

Ma ochotę czym prędzej wydostać się z tej żałosnej szkoły, gdzie każdy uczeń wydaje się być starannie wypielęgnowany niczym obiekt wystawowy.
Chociaż śledzi uważnie wszystkie grupy uczniowskie, nie znajduje nikogo, kto wydałby jej się chociaż trochę interesujący. Począwszy od owych, denerwujących panienek z kolorowymi tipsami jak szpony kota, przechodząc przez sportowców i miłośników nauki.
Wszyscy odstręczają ją samym spojrzeniem.
Jest wściekła, czuje się nieswojo w obcym środowisku, tęskni za Kim Woo Binem i ich ulubioną miejscówką, ale nie tęskni za kradzieżami, więc to jedynie utrzymuje ją stopami w tej szkole. Nic więcej.
Wychodzi przed budynek, z rękoma głęboko zanurzonymi w kieszeniach marynarki. Obrzuca pogardliwym spojrzeniem jakiegoś dzieciaka, który zwraca uwagę na jej ciemne, rozczochrane włosy. Jedno pęknięcie gumy do żucia wokół jej ust, a dzieciak da nogi za pas.
Prycha, przeczesując palcami nieznośną grzywkę.
Jak ma się odnaleźć w tej pretensjonalnej budzie? Jak na razie odnajduje tutaj swoich wrogów, tylko i wyłącznie. Vernon, Han, Hoya, jego pozostali opryszkowie… może uznać to za naprawdę fatalną passę.
Wtedy jej oczy, zupełnie przypadkowo, wędrują aż na szczyt budynku, gdzie widzi ciemną sylwetkę na tle burzowego nieba. Przechyla lekko głowę, marszczy powieki i przygląda się jej uważniej.
Chłopak. Unosi ze zdumieniem brwi, patrząc jak zrzuca z siebie plecak, a następnie siada do niej plecami.
Rozpoznaje go. Nie zważając na mijanych po drodze uczniów, trochę ich taranując, wbiega na klatkę schodową i pcha drzwi, prowadzące na dach budynku.
Zimny podmuch wiatru uderza ją w twarz. Zapinając marynarkę aż po szyję, rozgląda się po otoczeniu, aż w końcu znajduje go siedzącego w kuckach pod ścianą. Na zgiętych kolana trzyma szkicownik, jego ręka zwinnym ruchem gryzmoli coś na papierze.
— Hej, ty! — wołała nieco zbyt prowokująco, bo naraz chłopakiem wzdryga i biedak wyrzuca szkicownik w powietrze, a wszystkie kartki rozsypują się jak płatki śniegu.
Łapie się za serce, po czym zerka na nią z autentycznym przerażeniem. Kiedy już zdaje sobie sprawę z obecności gościa, rzuca się z impetem na kartki, zbierając je z takim pośpiechem, jakby obawiał się, że zechce podglądnąć jego rysunki.
— Spokojnie, dzieciaku! — śmieje się kąśliwie Jiyeon. — Nie zejdziesz na zawał, ani nic z tych rzeczy, prawda?
— C-co? — duka, zbierając ostatnie kartki w pomięty, nieregularny stosik, który następnie zamyka w wysłużonej już teczce.
— Spytałam, czy wszystko z tobą gra? — Nieśpiesznym krokiem zbliża się do niego. — Nie chcę być winna twojej śmierci.
— Ta… tak! Gra! — Energicznie przytakuje głową, po czym odwraca wzrok.
Guma strzela jej wokół ust.
— Świetnie. Fajna miejscówka — stwierdza, omiatając otoczenie spojrzeniem. — Mogę tu posiedzieć?
— Cz… czemu? — Myungsoo staje chwiejnie na nogach, przyciskając do brzucha teczkę, która wyglądała jakby lada chwila miała się znowu rozlecieć.
— Bo tam na dole jest cholernie irytująco. — Mówiąc to, kiwa głową w stronę krawędzi dachu.
Patrzy w tym samym kierunku, a potem lekko się czerwieni.
— Jasne, zostań. — Po tych słowach chce odejść, ale Jiyeon zatrzymuje go krzykiem.
— No coś ty! Czy ja wyglądam, jakbym cię stąd wyrzucała?
Odwraca niepewnie głowę, po czym kręci nią, aż brązowa grzywka tańczy mu na czole.
— Nie.
— Czyli możemy posiedzieć tu razem, tak?
— Dobrze. — Potulnie jak szczeniak wraca na swoje miejsce.
Jiyeon z przekąsem kręcił nosem. Czyżby budziła w nim aż takie przerażenie?
— Nie jestem taka, jak oni, rozumiesz? — Zyskuje tym stwierdzeniem jego uwagę. — No wiesz, tamci ze statku.
— Wiem — mówi dość cicho. Nie rozumie czemu całym sobą sprawia wrażenie, jakby się chował. Jest przecież niczego sobie. Duże oczy, ładnie zarysowana twarz bez młodzieńczych skaz z prostym nosem, do tego całkiem szczupły, chociaż niezbyt wysoki.
Powinien raczej łamać kobiece serca niźli zaszywać się w swoich kryjówkach, ale rozumie go. W całej tej cholernej budzie czuje, że tylko jego naprawdę potrafi zrozumieć.
— Nienawidzę ich tak samo jak ty. — Ciągnie temat, siadając naprzeciw niego. Jedną nogę zgina pod łokciem, a drugą prostuje z ulgą. Dobrze w końcu odciąć się od szkolnego hałasu. — Banda bogatych popaprańców.
Wymieniają porozumiewawcze spojrzenia, ale chłopak nadal jest onieśmielony.
— Jesteś Kim Myungsoo, racja? — Próbuje go jakoś rozluźnić, ale powoli dochodzi do wniosku, że ten chłopak ma jakieś braki w inteligencji. Nikt normalny nie zachowuje się w ten sposób.
— Tak. — Oblizuje nerwowo wargi, przesuwając ołówek między palcami dość zwinnym ruchem i chyba nieświadomym. — A ty kim jesteś? Oprócz tego, że złodziejką ze statku.
Wybucha śmiechem.
— No wreszcie zacząłeś gadać! Podoba mi się! — Mruga do niego i wyciąga z kieszeni paczkę gum. — Chcesz? — Patrzy na niego zachęcająco.
Przez chwile się waha, aż ostatecznie sięga po pasek gumy, opakowany w sreberko.
— Dzięki.
— Park Jiyeon. — Opowiada na wcześniejsze pytanie, opierając się z powrotem o ścianę. — Łaaa, powietrze tutaj jest lepsze.
— Głównie z tego powodu ciągle tu siedzę — Myungsoo odzywa się nieśmiało, wciąż przyciskając do brzucha szkicownik.
— No pewnie, całkowicie to rozumiem. — Kiwa głową, spoglądając w szare niebo, które z obecnego miejsca nie wydaje się takie znowu ponure. — Dziękuję.
— Za co? — Chłopak znów porusza się niespokojnie.
— Za to, że stanąłeś w mojej obronie, tam, na statku. — Jej wzrok przesuwa się po jego twarzy. — Widzę, że nosisz ślady po tamtej bójce. Musiało cholernie boleć, co nie?
Myungsoo odruchowo dotyka gojącego się rozcięcia na wardze. Podobna rana zdobi jego brew, a miejsce pod okiem ma sinozielone. Zupełnie, jakby zapomniał o ich istnieniu.
— Ach, aaa tak! — Macha ręką. — To drobiazg.
— Dla mnie nie. — Kręci głową. — Z całej grupy tylko ty jeden miałeś na tyle odwagi, by to zrobić. Vernon jest wcielonym demonem. Postawienie mu się to heroiczny wyczyn. Zaimponowałeś mi.
Spuszcza wzrok i uśmiecha się pod nosem. Ma ładny uśmiech.
— Od dawna chciałem to zrobić. Pokazać, że nie może mną pomiatać, ani innymi. Byłaś doskonałym pretekstem, by go uderzyć.
— Naprawdę? — Cieszy się i śmieje. — W takim razie nie ma za co! Do usług i takie tam!
Oboje wymieniają półuśmiechy. Nagle Jiyeon poważnieje.
— Nie rozumiem tylko czemu Vernon i świta tak bardzo cię nienawidzą. Też jesteś bogaty, prawda? Zalazłeś im jakoś za skórę?
Zauważa, że tym pytaniem nieco go zawstydza. Domyśla się, że żadnemu chłopakowi nie łatwo przyznać się, że jest obiektem drwin i znęcania się. To godziło w ich męską dumę, szczególnie, jeśli chodziło o to, w jaki sposób będzie postrzegać go dziewczyna.  
— Bo mój ojciec niedawno się wzbogacił. Opracował pewien system zabezpieczeń i teraz ma z tego niezłą kasę — tłumaczy Myungsoo ze wzrokiem skierowanym w bok. — Niedawno wpłacił dużą sumę na fundacje „New Life”.
— New Life? Fundacja? — Jiyeon marszczy brwi.
— Należy do ojca Vernona. Pieniądze od mojej rodziny uchroniły fundacje od bankructwa. Vernon nie może tego przeżyć. Hansolowie od wielu lat są na najwyższej drabinie finansowej i fakt, że od upadku uratowała ich jakaś nowobogacka rodzina to straszne upokorzenie. Vernon pokazuje mi, gdzie moje miejsce, bo miota nim okropna złość.
— Jakie to typowe. — Jiyeon czuje, jak wściekłość rozsadza ją od środka. Oczyma wyobraźni wciąż widzi Vernona z zapalniczką w ręce, gotowego bez chwili wahania podpalić jej włosy.
— A ty? Co ty tutaj robisz?
— Wuj mnie przygarnął. Nie dziw się, dla mnie to też nieprawdopodobne. — Wzrusza ramionami, miętosząc nitkę, która rozpruła się przy rękawie marynarki. — Cały czas zastanawiam się, czy ostatecznie się obudzę i wszystko okażę się tylko snem.
— A chcesz się obudzić? — Spogląda na nią z pod targanej wiatrem grzywki.
— Jeszcze nie wiem. Cały czas badam sytuację.
— Ja czasem wolałbym się obudzić — stwierdza przygaszonym tonem. — Wolałbym znowu być zwykłym dzieciakiem, ze zwykłej rodziny, mającym zwykłych przyjaciół i chodzących do zwykłej szkoły.
Ty miałeś chociaż tyle., myśli, ale nie powiedziała tego na głos. Wspomnienia o matce rodzą ból.
— Pamiętasz coś z tamtej nocy? — Zmienia nagle temat, bo rozmowa o przeszłości powoduje w niej suchość.
Zauważa, że w Myungsoo zaszła jakaś nieznaczna zmiana. W jego oczach pojawia się coś do złudzenia przypominającego lęk.
— Nie, nie pamiętam — odpowiada nieco zbyt szybko, co wydaje jej się podejrzane.
Marszczy brwi, ale postanawia nie naciskać.
— Mnie też urwał się film, ale od tygodnia trąbią o tym w wiadomościach. Niektórzy uważają, że to zwiastun apokalipsy — mruczy z ironią.
Szuka okazji, kiedy Ma Te nie ma w pobliżu i włącza telewizor. Inaczej zawsze wyrywa jej pilota z rąk i kategorycznie zabrania słuchania czegokolwiek, co nawiązuje do tamtej burzy.
Zapada między nimi krępujące milczenie. Jiyeon, żując wściekle gumę, pojmuje, że Myungsoo, cokolwiek wie, nie powie jej niczego w tym momencie.
— Od dawna lubisz bazgrolić? — pyta w końcu, nie mogąc już znieść tej ciszy.
— Co? — Podnosi na nią wzrok.
— Bazgrolić… to znaczy rysować czy co tam. — Wzrusza ramionami.
Patrzy najpierw na szkicownik, a potem w głąb siebie.
— Rysowanie to nic takiego — odpowiada obojętnie, chociaż Jiyeon odnosi wrażenie, że nie lubi się przyznawać ile ono dla niego znaczy.
— Dobry jesteś? Mogę zerknąć. Czy te rysunki to jakaś świętość?
— Wolałbym nie. — Zgarnia teczkę pod pachę.
Uśmiecha się półgębkiem.
— Jasna sprawa. Nie wtrącam się.
— Lepszy jestem w komputerach i wszystkim, co wiąże się z elektroniką — dodaje, poprawiając kilka kartek w teczce. — Ojciec od małego uczył mnie korzystania z komputerów i tak mi już zostało.
— Łaaa, jesteś geniuszem, tak? — Klaska kilkakrotnie w dłonie, nie po to, żeby go wyśmiać, chociaż po jego spojrzeniu rozpoznaje, że tak to odebrał.
— Śmiej się. Sama wiesz ile w dzisiejszych czasach zależy od technologii. Głupia awaria i utknęłaś w widzie albo metrze.
— Czy ja się śmieje? — Jiya udaje obrażoną. Cieszy ją jednak, że chłopak wyraźnie nabiera przed nią odwagi. — Pokażesz mi kilka komputerowych tricków, albo coś?
— A co chciałabyś umieć?
— Bo ja wiem? Chociażby jak się uruchamia jakieś programy? Ja i komputery jesteśmy raczej na bakier. Ledwo korzystam z komórki.
— Żartujesz? — Myungsoo pierwszy raz śmieje się w jej obecności. — Nie wiedziałem, że istnieją jeszcze w dzisiejszych czasach ludzie tacy jak ty. Dorastałaś w buszu?
— No wiesz? — Robi urażoną minę. — Nie każdy ma genialnego ojca! Poszczęściło ci się, farciarzu!
Jego uśmiech nieco przygasa. Złe układy z ojcem?
— To jak? Mogę na ciebie liczyć? — zmienia temat, unosząc brwi.
Przytakuje. Jego humor natychmiastowo się polepsza.
— No jasne, chętnie wyrwę cię z epoki kamienia!
Grzmoci go nogą w udo.
— Jeszcze słowo i zlecisz z dachu! Przysięgam! 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz