Rozdział Czwarty

— Grace zachorowała — oznajmia któregoś wieczoru Yuna i wraz z jej słowami powstaje istne zamieszanie, jakby wewnątrz klubu rozpętano burze.
— Że co? Jak to? — Julie spogląda na Ines pytająco. Obie szukają odpowiedzi. Grace przecież nigdy nie brała sobie wolnego, a tu choroba…
Około dziesięciu kobiet tłoczy się w garderobie, wykrzykując zdumienie.
— No cóż, klient podał jej jakiegoś jointa…, ze szklanką Martini nie wyszło jej to na dobre, a cały czas wam mówię, dziewczęta, żebyście nigdy nie brały niczego od klientów! — warczy Yuna.
— Kto teraz zaśpiewa na scenie? — Ines niepewnie krzyżuje ramiona. — Dzisiaj czwartek.
— Co to znaczy? — An Ha zabiera głos. Ostatnio robi się coraz śmielsza. Dziewczyny już ją tak nie peszą, przestała też płakać, chociaż nadal nienawidzi tego miejsca całym sercem.
Po prostu dotarło do niej, co Yuna chciała jej przekazać. Jeżeli zacznie działać, zwiększy swoją szanse na wydostanie się stąd.
— W czwartki nie puszczamy muzyki klubowej — tłumaczy Julie. — Ale Grace zawsze śpiewa na scenie piosenki trot.
— Któraś z was musi ją zastąpić. Klienci zrobili już rezerwacje — decyduje Yuna, biegnąc spojrzeniem po swoich podopiecznych. — Któraś chętna?
Dziewczyny płoszą się i zbijają w kupki, wszystkie są wycofane.
— Yuna, żartujesz? — wykrzykuje dziewczyna imieniem Pola. — Żadna z nas nie ma głosu Grace!
— Nie mamy wyjścia. Któraś musi to zrobić. — Yuna strzepuje tytoń do popielniczki. — No już, niech każda zaśpiewa jakąś króciutką piosenkę. Migiem!
— Ale…
— Powiedziałam migiem! — Yuna zrywa się z miejsca. — Wykażcie się dziewczęta!
Wszystkie są ustawione w szeregu jak na szkolnym apelu. Kobieta przechadza się wśród nich jak wojskowy, słuchając kolejnych piosenek, wyśpiewywanych przez pojedyncze dziewczyny.
Za każdym razem kręci z niezadowoleniem głową.
— Beznadziejnie, beznadziejnie.
— Mówiłyśmy, że się nie nadajemy — piszczy z urazą Julie.
— A ty? — Yuna spogląda nagle na An He. — Zaśpiewaj coś.
— Ona? — Ines robi wielkie oczy. — Ledwo radzi sobie przy stoliku, a co dopiero na scenie!
— Milcz, Ines, jesteś cholernie głośna! — Yuna zbywa ją machnięciem ręki, podchodząc do An He. — Anno, chyba dałam ci wyraźne polecenie. Śpiewaj, zanim stracę cierpliwość.
An Ha przełyka ślinę, ale posłusznie dobywa głosu. Ostatnio odczuwa mniejszy strach przed Yuną niż dotychczas. Zdążyła już poznać, że kobieta – mimo ognistego temperamentu – jest tak naprawdę jak matka. Karci swoje córki i jest wymagająca, ale zarazem żadnej z nich nie dałaby skrzywdzić.
Piosenka, którą wybiera nie jest wybitna. To bardziej dziecięca, śpiewana rymowanka niż poważny utwór, ale to jedyne, co An Ha pamięta.
Po chwili kończy i wyciera lepkie ręce w jeansy.
— No nieźle… — Yuna mierzy ją przenikliwym spojrzeniem pod przymrużonych powiek. — Śpiewałaś kiedyś na poważnie?
— Nie.
— Chyba nie odkryłaś swojego talentu, Anno. — Yuna uśmiecha się szeroko z wyraźnym zadowoleniem. — Bogu niech będą dzięki, ocaliłaś nas!
— Chwileczkę! — An Ha prostuje się gwałtownie. — Ja nie wyjdę na scenę, nie ma mowy!
— Wyjdziesz, wyjdziesz. — Yuna nie patrzy na nią, tylko zgniata papieros w popielniczce.
— A co z piosenkami? — Julie przychodzi jej z pomocą. — Jak nauczymy ją, co ma śpiewać?
Yuna prostuje się i znów spogląda na An He.
— Na pewno znasz coś więcej niż tą głupią rymowankę.
— Nie, nie znam.
— Kłamiesz. — Yuna nie daje się zbyć. — Widzę po twoich oczach, że kiedyś śpiewałaś. Nie oszukuj mnie, dziewczyno.
An Ha spuszcza wzrok.
— Mój ojciec to miłośnik trota, kolekcjonował wszystkie płyty Kim Hye Ji — wyznaje ze wstydem. — Możliwe, że pamiętam nieznacznie kilka piosenek.
— No właśnie! — Yuna przyklepuje ją po ramieniu. — Trzeba było tak od razu. Znamy tu utwory Kim Hye Ji. Chodź puszczę ci kilka płyt i na pewno sobie przypomnisz. Wydrukuje ci teksty piosenek i zrobimy próbę. Masz cały dzień na nauczenie się kilku z nich.
— A co jak znowu nawale?
— Nie bądź przerażona, dziewczyno. Nie będzie idealnie, wiem o tym. Nie zastąpisz nam naszej Grace, ale na jedną noc musisz przejąć scenę tak jak potrafisz. Tylko tyle od ciebie wymagam, żebyś się postarała.

***
Jong Goo zajmuje miejsce przy jednym ze stolików. Jest wczesny wieczór i w klubie zbierają się pierwsi klienci, a hostessy uwijają się z tacami kolorowych drinków.
Tuż obok siada King, choć lepszym stwierdzeniem jest: zwala się na kanapę z ciężkim sapnięciem. Czuć od niego woń alkoholu.
— Piłeś? — Jong posyła mężczyźnie niepewne spojrzenie.
— Tak piłem i co z tego? Kiedy wreszcie przestaniesz mnie rozliczać na każdym kroku? — denerwuje się King, drapiąc się nieestetycznie po głowie.
Jong zaciska wargi, ale nic nie mówi. Swoje jednak myśli. King stacza się na dno, a w raz z tym traci swoją pozycje na rynku. Kolejne litry soju zaciemniają jego umysł, wybijają z rytmu i czynią go słabym.
A przecież King ma najlepszą obstawę w ciemnym świecie podejrzanych interesów, klubów takich jak ten i kobiet. Wielu wciąż uważa go za niezniszczalnego boga, tymczasem King z roku na rok robi się rozpitym głupcem, który nadal wierzy, że utrzyma swoją pozycje tylko dzięki pseudonimowi, legendarnej historii i po prostu tym, że oddycha.
Zdaje się nie zauważać nowych tygrysów pojawiających się na dzielnicy. Silnych, rządnych władzy i niebezpiecznych, gotowych podeptać jego rangę i honor, byle tylko zająć miejsce niekwestionowanego króla mafii.
Najniebezpieczniejszy zaś jest stary wyjadacz, Ki Tsu. Jong wielokrotnie próbował przemówić przyjacielowi do głowy, że najniebezpieczniejsi są wrogowie mianujący się naszymi przyjaciółmi.
Ale King wierzy Ki Tsu, jakby ten był jego własną ręką, niezdolną wymierzyć mu bolesny cios.
Wzdycha i właśnie wtedy Ki Tsu dosiada się do ich stolika. Nieco dalej stoją jego bodyguardowie ze słuchawkami w uszach i o twarzach tak nieprzyjemnych, że nawet Jong nie chciałby samotnie spotkać ich w ciemnej uliczce po zmroku.
— Aish, stary druhu! — woła Ki Tsu, klepiąc Kinga po plecach. W połowie jest chińczykiem, czemu zawdzięcza płaski nos i szeroką twarz, przyozdobioną bliznami po młodzieńczym trądziku. Zdążył także w ostatnich latach przy łysieć i dorobić się nieznacznej oponki na brzuchu, którą widać z pod białej koszuli i garnituru.  — Dawno się nie widzieliśmy!
— Każdy pilnuje swojego interesu — śmieje się King, jego oczy są mgliste i oddalone. — Ale czasem, gdy jeden z nas tonie, drugi musi złapać go za rękę, czyż nie?
— Zawsze mogłem na ciebie liczyć! Nawet nie wiesz, jak dobrze widzieć cię w tak doskonałym zdrowiu.
Jong krzywi usta. Ki Tsu zapewne raduje fakt, że King topi swoje smutki w butelce, dzięki temu łatwiej go kontrolować.
Tsu musi czuć jego myśli, bo nagle spogląda na Jonga z zaciekawieniem i chytrym uśmieszkiem.
— A to nasz Jong Goo, stary przyjacielu, czemóż to mnie nie uściskasz? — Mężczyzna rozpościera ramiona i otacza nimi młodszego kolegę w niedźwiedzim uścisku.
— Jong uważa, że nie powinienem dawać ci tej kasy — śmieje się King, nie zdając sobie sprawy, że tym samym zagęstnia atmosferę.
Tsu i Jong mierzą się pokerowymi spojrzeniami. Nagle Tsu wybucha śmiechem.
— A co tu się dziwić? Tyle razy ratowałeś mnie w potrzebie przyjacielu, że naszemu Jongowi się zdaje, że cię parszywie wykorzystuję, czyż nie, Jong?
— To nie moja sprawa — odpowiada dyplomatycznie.
— Widzisz to, King? Miga się od szczerości, aj, ty przebiegły draniu! — Tsu macha na niego palcem. — Konkurencja jest teraz duża i mocna. Kiedyś i wy możecie się zachwiać.
To prawdopodobne, jeżeli King nie odstawi butelki., myśli Jong.
Rozmowa nagle się urywa, bo na scenie zapalają się światła i wchodzi na nią jakaś dziewczyna.
— A gdzie Grace? — King odzyskuje namiastkę trzeźwości.
— Nie wiem. — Jong jest tak samo zaskoczony i nagle drętwieje, bo oto rozpoznaje dziewczynę w długiej, granatowej sukience z rozcięciem do uda, która niepewnie przystaje przy mikrofonie i z lękiem rozgląda się po sali.
— Ach, ta Yuna. — King kręci głową i wlewa sobie do gardła kolejny kieliszek soju. — Mam nadzieję, że wie co robi.
— Dajmy dziewczynie szanse. — Ki Tsu wyciąga papierosa i odpalając ogień, nie przestaje gapić się na tamtą. — Interesująca laleczka.
Jong czuje jak wzdłuż kręgosłupa wędruje mu zimny dreszcz. Ten ton głosu nigdy nie wróży u Tsu niczego dobrego, raczej zwiastuje kłopoty jak cisza przed burzą.
— Nowy nabytek? Nie widziałem jej tu wcześniej.
King próbuje nalać sobie soju do kieliszka, ale niezdarnie rozlewa większość na stolik.
— Anna, chyba tak ją nazwała Yuna — mówi, nie racząc spojrzeć na dziewczynę. — Ma długi po ojcu do spłacenia.
— Ach, rozumiem. — Tsu uśmiecha się, gładząc kciukiem wargi.
Tymczasem rozlega się muzyka i dziewczyna zaczyna śpiewać. Głos ma ładny, ale drżący, da się wyczuć, że scena ją przeraża. Trzyma się jedną ręką odnogi mikrofonu i cały czas patrzy w ziemie, chodź powinna przyciągnąć uwagę widowni.
Mimo to Jong zastyga w bezruchu, podobnie jak King i Tsu.
— Ta piosenka… — King traci głos i odstawia z hukiem butelkę, by w końcu popatrzeć na dziewczynę z zainteresowaniem. W oczach zbierają mu się łzy.
— Właśnie… — Początkowy szok na twarzy Ki Tsu zamienia się w rozbawiony, cwany uśmieszek. — Jesienni kochankowie, czyż nie taki jej tytuł?
Anna śpiewa kolejne wersy przebrzmiałej już pieśni, z każdym słowem zyskując nieco pewności, która powoduje, że głos ma czystszy i bardziej głęboki.
„Pokochałam cię jesienią, o poranku, gdy wiatr podrywał listowie do tańca w sekretnym parku. Pokochałam cię, gdy nagie drzewa kołysały się w tan mego serca. Czy będziesz moim kochankiem?” — Śpiewa i lekko przymyka oczy, na moment robiąc się naprawdę zmysłowa, co widać po mężczyznach, skupiających nagle na niej zainteresowanie.
Długie, brązowe włosy opływają jej na smukłych ramionach, a gdy z rozcięcia w sukience nieznacznie wysuwa się noga w ciemnej szpilce, nawet Jong czuje, jak sucho robi mu się w ustach i chcąc nie chcąc musi sięgnąć po kieliszek, żeby uspokoić swoje ciało.
W klubie robi się nienaturalnie cicho, nie szurają krzesła, nie słychać stukotu szpilek, usługujących hostess, nikt nie wybucha śmiechem, milknął wszelakie szepty.
Brzmi już tylko muzyka i istnieje tylko scena, na której śpiewa Anna. Kiedy w końcu piosenka dobiega końca rozlegają się entuzjastyczne brawa. Dziewczyna jest zażenowana, spuszcza wzrok i wycofuje się od mikrofonu, jakby ten zaczął ją parzyć.
— Jakbym zobaczył Rinę — stwierdza nietaktownie Ki Tsu, nie przejmując się zdrętwiałym Kingiem, który trzyma kieliszek w połowie drogi do ust.
— To nie Rina, wyglądają zupełnie inaczej — odzywa się cierpko Jong. — I nie zapominaj, że to jeszcze dziecko.
— Ale głosy mają identyczne i te same emocje, podczas śpiewania — upiera się Tsu, a jego wzrok robi się coraz bardziej zachłanny. — Powiedz mi King, jak to jest, że w twoim klubie są same najlepsze dziewczyny?
King nie odpowiada. Jest pogrążony w zasępieniu.
— Weź ją sobie — mówi po chwili.
— Han Bin! — Jong odzywa się do przyjaciela jego prawdziwym imieniem.
— Chcesz mi oddać taki kąsek, King? Jesteś pewien? — Ki Tsu poszerza uśmiech na twarzy. Jest zdumiony, ale zarazem szczęśliwy.
— Nie chcę jej tutaj. — King kręci głową, wydając się być w transie. — Jest twoja, Tsu. Zrób z nią co zechcesz. 




1 komentarz:

  1. O nie, teraz dopiero An Ha popadła w poważne tarapaty! Coś mi się zdaję, że Ki Tsu to drań bez serca i chętnie wykorzystałby taką dziewczynę do swoich celów. Na pewno próbuje zniszczyć Kinga, a to, że wspomniał jakąś dziewczynę, która niewątpliwie była dla niego kiedyś bardzo cenna, pokazuje jak bardzo mało go obchodzi. Jong Goo dobrze myśli, by trzymac tego człowieka jak najdalej od Kinga, ale najwidoczniej ten ma to wszystko w nosie, woli pić.
    Cóż, mam nadzieję, że An Ha nie trafi w ręce tego człowieka, bo aż się boję tego, co mógłby jej zrobić. Jong Goo powinien szybko zainterweniować:)
    Nie mogę się doczekać kolejnego rozdziału!
    Pozdrawiam <3

    OdpowiedzUsuń