Rozdział ღ Szósty

Czasem pakujemy walizki, wsiadamy w autobus z biletem na kraniec świata, mając nadzieje, że pożegnaliśmy dawne życie na zawsze, że nigdy nie staniemy stopą w miejscach, które pragniemy zapomnieć, a nasze oczy nigdy nie spotkają osób, których nie chcemy więcej widzieć.
Kiedy więc Song Allen wchodzi do klasy B3 z planem zajęć w ręce i omiata szerokim łukiem całe pomieszczenie, zza szyb którego zagląda do środka pochmurne niebo, jego ciało automatycznie spina się na widok znajomej twarzy.
Przymyka oczy i marszcząc nos, pozwala sobie na soczyste, ciche przekleństwo pod adresem tamtego.
Że w też w tym wielomilionowym mieście musieli się spotkać akurat w jednym liceum. Jeżeli nie jest to ewidentna drwina losu, to Allen już nie wie, o co chodzi.
W każdym razie w życiu życzył sobie zawsze dwóch rzeczy: miękkiego łóżka i żeby nigdy więcej nie spotkać Jang Ju Yonga.
Sam zainteresowany także go dostrzega, odrywając wzrok od telefonu, na którym był do tej pory całkowicie skupiony i kiedy spostrzega nowego ucznia, spokój jego twarzy zostaje ściągnięty w wyrazie oburzonego niedowierzania.
Ten kutas tutaj? Spina dłonie w pięści pod ławką, a w jego sercu ożywa czysta nienawiść, domagająca się ujścia w porządnym laniu, jakie ma ochotę sprawić blondwłosemu gogusiowi.
Nie ma jednak na to szans, chociaż bogowie wiedzą, że już podnosił tyłek z krzesła, ale w tym samym momencie do klasy wchodzi nauczyciel z serią ciężkich tomów pod pachą.
— No dobrze, uczniowie. Zajmijcie swoje miejsca.
Rozemocjonowana do tej pory klasa posłusznie spełnia polecenie, chociaż niektóre osoby jeszcze podśmiechują się pod nosem z jakiegoś powodu.
Siedząca w trzecim rzędzie od okna dziewczyna zlizuje gumę z ust, a jej oczy rozbłyskują blaskiem ekscytacji, kiedy zdaje sobie sprawę z obecności nowego ucznia.
— Jaki przystojny. — Rozlega się ciche, niedyskretne westchnięcie koleżanek, które już pokładają się z rozmarzeniem na ławce.
— To Amerykanin — szepcze któraś z przejęciem.
— Chcę od razu się z nim umówić — dodaje tęsknie inna.
Young Bae An uśmiecha się z wyższością nad jękami koleżanek, które jej zdaniem są takie dziecinne, że aż pożal się Boże. Bae An nie zamierza piszczeć jak małolata, po prostu lustruje przybyłego spojrzeniem łowcy, który już ocenia swoją potencjalną ofiarę.
Bae An wie, że ten nowy do końca tygodnia będzie w niej zakochany do szaleństwa.

***
ŁUP! Jednym mocnym pchnięciem Ju Jong rzuca Allenem o kafelki w męskiej toalecie. Następnie chwyta go za poły marynarki i przygważdża do ściany jeszcze mocniej, dysząc jak wściekłe zwierzę.
— Ty parszywy sukinsynu!
Allen uśmiecha się głupkowato, czując na wargach słony smak krwi.
— Kopę lat kolego, prawda, że paskudnie wyszło?
— Co ty tu robisz? He!? Tak bardzo chcesz, żebym cię zabił? Co? Odpowiedz śmieciu!
— Ju Yong! Do cholery jasnej! — Czyjaś dłoń mocno wszczepia się w jego ramie.
— Nie wtrącaj się, An! To nie twoja sprawa!
— Moja, jeżeli bawisz się w sadystę! — Bae An dmucha z irytacją w grzywkę.
Za jej plecami, w drzwiach tłoczą się spragnieni krwi uczniowie, których szkolne bójki przyciągają zawsze z taką intensywnością, z jaką pszczoły garną się do miodu.
Ju Yong nie zwraca uwagi na niższą od siebie dziewczynę, nie odrywając spojrzenia od swego obiektu czystej nienawiści.
— Zapłacisz za to, Song. Przysięgam, że zapłacisz za to, co spotkało moją matkę!
— A może to raczej ja powinienem żądać zapłaty za to, co zrobiła ta szmata mojej rodzinie? — prycha z rozbawieniem Allen.
  Uważaj ty! Ty! — Ju Yong z furią unosi pięść gotowy do ataku, gdy w tym samym momencie zjawia się nauczyciel.
— Jang! Song! Co tu się wyprawia?
Mimo obecności dorosłego, żaden z chłopców nie zamierza ustąpić.
— Zadałem wam pytanie, szczeniaki! — Nauczyciel chwyta od tyłu Ju Yonga i z całą siłą odczepia od przygwożdżonego Allena. — O cokolwiek toczycie wojnę, róbcie to pokojowo!
— Nie ma pokojowych wojen, panie Park. — Allen ściera z twarzy pot i przy okazji poprawia pomiętą marynarkę. Jest wściekły i żałuje, że to skończyło się w ten sposób. Chętnie pokazałby Jangowi, gdzie jest jego miejsce.
— Nie bądź już taki przemądrzały, Song! Obaj zostajecie po lekcjach. Czy to jasne? A wy rozejść się, to nie teatrzyk dla dzieci!
Tłum gapiów natychmiast odchodzi w różne strony. W łazience zostają tylko Allen, Ju Yong i Bae An.
— Jeszcze z tobą nie skończyłem. — Ju Yong celuje w niego palcem. — Przysięgam, że mi za to zapłacisz. Jutro, wieczorem, jeżeli masz odwagę się zjawić, to skopię ci dupę! Tam, gdzie zawsze, Song!
— Liczę, że dotrzymasz słowa. — Allen z lekceważeniem przechyla się na lewej nodze. — Będę. Nie martw się.
— Możecie skończyć te dziecinady? — Bae An odpycha Ju Yonga w stronę wyjścia. — Dlaczego chłopcy zawsze muszą skakać sobie do gardła?
— Ten śmieć sobie na to zasłużył. — Ju Yong wciąż jeszcze się opiera, zirytowany głupowatym rozbawieniem, błąkającym się na obliczu wroga.
— Pa, pa, skarbie! Nie spóźnij się na naszą randkę! — Allen posyła mu ironicznego całusa i Ju Yong jest gotowy kolejny raz skoczyć mu do gardła, ale Bae An skutecznie to uniemożliwia, wypychając go całkowicie z łazienki. Na korytarzu wciąż jeszcze słychać jej zirytowane polecenia, wydawane pod adresem chłopaka.
Dopiero po ich wyjściu twarz Allena traci beztroski wyraz, a zastępuje go szare przygnębienie, szczególnie odznaczające się w zapadających się oczach, z wolna tracących cały blask.
Chłopak spogląda w górę, próbują odpędzić od siebie łzawe emocje, przesuwa koniec języka po bocznej krawędzi ust, po czym podejmuje spontaniczną decyzje. Otwiera łazienkowe okno i wymyka się na drugą stronę.

***
— Echem, Min Ji?
Menadżerka odwraca się na dźwięk głosu Fen Lu, spoglądającego na nią niepewnie, gdy szła przez hol do hotelowej kuchni.
— Tak?
— Jakiś mężczyzna twierdzi, że chce się z tobą spotkać.
— Mężczyzna? — Min Ji marszczy brwi. Trupa wietnamskich cyrkowców byłaby mniejszym zdziwieniem niż mężczyzna mający cokolwiek wspólnego z menadżerką „La Rose” i nawet w oczach Fen Lu widać podobne niedowierzanie.
— Wysoki i całkiem przystojny. —  Recepcjonista kiwa głową, Min Ji natomiast wzdycha ciężko.
— No dobrze, idę. — Zerka przelotem na zegarek. Jest późne popołudnie i adrenalina powoli zaczyna z niej opadać, kładąc na ramionach miażdżące zmęczenie, któremu nie wolno jej się poddać.
Przy kontuarze w recepcji dostrzega wysokiego, barczystego osobnika i przystaje jak wmurowana… nie! Niemożliwe!
Otwiera nieelegancko usta w momencie, gdy tamten odwraca się w jej stronę i dostrzegłszy, posyła nieznaczny uśmiech. Następnie podnosi rękę w geście przywitania.
— O mamuniu! — wzdycha Min Ji, porażona widokiem mężczyzny, którego raptem wczoraj upaprała cukrem. Przez ten czas była tak zajęta Allenem i ogólnymi obowiązkami w pracy, że nie miała nawet chwili, aby powrócić myślami do człowieka, który wywarł na niej tak mocne wrażenie.
Ale teraz, widząc go w całej okazałości, w gustownym, szarym swetrze z długimi rękawami i ciemnymi spodniami, osłaniającymi jego gibkie, długie nogi, nie posiada się z zachwytu nad aurą, jaką mężczyzna roztacza wokół siebie niczym słoneczne promienie.
— Przeszkodziłem w czymś pani? — Nawet nie zdaje sobie sprawy, kiedy nieznajomy znalazł się raptem o kilka korków od niej. Czuje zniewalającą woń wody kolońskiej i omal nie uginają się pod nią kolana.
— Ja…
— Naprawdę nie chciałem w żaden sposób się narzucać, ale jestem ciekaw, tak zwyczajnie, co sprawiło, że odwołała pani nasze spotkanie?
— Eee… spotkanie?
— Nazywam się Lee Hun Jun, nie poznaje mnie pani?
Lee. Hun. Jun. Recytuje w myślach kobieta i nagle doznaje olśnienia!
— Pan jest tym mężczyzną ze zdjęcia! — Zapomniawszy o kulturze, bezczelnie celuje w niego palcem. — Z aplikacji randkowej! Mój Boże! W ogóle pana nie poznałam! Przepraszam, naprawdę przepraszam… wtedy na ulicy… jaka ze mnie gapa! Co za wstyd! — Osłania ręką pół twarzy, by zamaskować rumieniec zażenowania.
— Czyli wczoraj nie poznała mnie pani na ulicy? — Mężczyzna uśmiecha się nieznacznie.
— Tak, tak. Naprawdę mi przykro. — Kiwa przed nim głową. Czy naprawdę chociaż jedną rzecz w życiu potrafi zrobić dobrze? Może faktycznie czas posłuchać matki i zaakceptować fakt, że pewne rzeczy, takie jak miłość, nie są jej pisane?
— Och, to wielka ulga, wie pani? Myślałem, że mnie wczoraj pani rozpoznała i że się nie spodobałem. Tak nagle odwołała pani nasze spotkanie.
Min Ji rumieni się jeszcze bardziej.
— Tak głupio wyszło. Nie wiem, co powiedzieć. Dostał pan ode mnie wiadomość? Miałam służbowe obowiązki, ale to nie ma nic wspólnego z panem.
— Owszem, dostałem, ale sądziłem, że to tylko jedna z tych wymówek, które stosuje się, by kogoś spławić. — Mężczyzna wciska dłonie w kieszenie spodni, jeszcze bardziej się prostując, co powoduje, że wygląda jak młody, grecki bóg.
Min Ji instynktownie wstrzymuje oddech.
— Ależ wcale nie! Skądże znowu! Prawdę mówiąc było mi wczoraj bardzo przykro, że musiałam odwołać spotkanie. Jestem pokroju tych kobiet, które nie potrafią odmówić pracy. — Ze wstydem zakłada pasmo włosa za ucho i skutecznie unika kontaktu wzrokowego z mężczyzną.
— Skoro tak pani twierdzi, to pozwolę sobie ją zaprosić na kolacje. — Hun Jun uśmiecha się z zadowoleniem. — Byłbym bardzo niepocieszony, nie mając szansy poznać tak interesującej osoby jak pani.
Min Ji stara się zachować opanowanie, ale średnio jej to wychodzi. Nie, kiedy znowu czuje na sobie to samo spojrzenie, którym obdarzył ją na ulicy. Podoba mu się. Podoba się temu wysokiemu, przystojnemu mężczyźnie, jakby żywcem wyjętego z męskiego katalogu o modzie.
To nie może dziać się naprawdę!
— Oczywiście. Jeżeli jeszcze pana nie zraziłam to bardzo chętnie.
— Co powie pani na jutro wieczorem o… powiedzmy dziewiętnastej?
— Jestem za.
— Wspaniale! W takim razie jesteśmy umówieni! Gdzie mam po panią przyjechać?
— Może być z pod hotelu.
— Oczywiście. — Mężczyzna uśmiecha się z aprobatą. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz