Na korytarzu wczesnym rankiem jest
jeszcze spokojnie. Uczniowie dopiero się schodzą, wielu woli posiedzieć przed
dzwonkiem na zewnątrz budynku, ale Jiyon ma pewność, że żadna ze szkolnych
ławek nie jest okupowana przez Myungsoo, więc zagląda do klasy, ale ławka
chłopaka świeci pustką.
Jakieś dwie uczennice siedzą naprzeciw
siebie, malując paznokcie, po czym spoglądają obojętnie na Jiyeon, która
kompletnie nie obdarza ich zainteresowaniem, wychodząc tak szybko jak się
pojawiła.
— Gdzie cię wywiało, kretynie? —
mruczy pod nosem. Mija po drodze Hana, wyciągającego do niej rękę na powitanie.
— Nie teraz — odpycha go i przyśpiesza
kroku, gdy dociera do niej, gdzie powinna szukać przyjaciela.
Schody łomoczą pod jej stopami, gdy
wbiega na najwyższe piętro budynku, a stamtąd na dach, gdzie powietrze jest o
wiele zimniejsze.
Myungsoo siedzi tam, gdzie spotkała go
pierwszego dnia w Hose. Teraz wygląda bardzo podobnie. Szkicuje coś zawzięcie w
rozłożonym na kolanach szkicowniku.
Tym razem nie zamierza go wystraszyć,
więc wywarzonym krokiem zbliża się do niego.
— Myungsoo?
Chłopak podnosi na nią spojrzenie, od
razu zamykając notatnik. Jego mina nie zachęca do rozmowy.
— Czego chcesz? Tym razem się wyniosę
stąd, jeżeli sobie nie pójdziesz.
Jiyeon wzdycha, zadzierając głowę ku
niebu. Przepraszanie nie leżało w jej naturze i przyprawiało o skurcz żołądka.
— Słuchaj, stary… — Macha ręką w
dziwnym geście. — Wczoraj… to nie wyszło najlepiej. Wiem o tym.
— Przyszłaś przeprosić? — W głosie
Myungsoo słychać kpinę.
— A jeżeli tak, to co?
Patrzy na nią dłuższą chwilę, wciąż zaciska
szczękę.
— W porządku. Przeprosiny przyjęte,
jesteś rozgrzeszona. — Powraca do szkicowania, otwierając zeszyt, ale podkurcza
kolana tak, że dziewczyna nie ma wglądu do rysunków.
— Dlaczego to nie brzmi, jakbyś mi
wybaczył? — Krzyżuje ramiona. — Wczoraj wydarzyło się wiele dziwnych rzeczy.
Trochę mi odwaliło, ale… ale nie miałam zamiaru cię urazić.
Myungsoo wydaje z siebie długie,
ciężkie westchnięcie, znów przerywając prace ołówkiem.
— Słuchaj, Jiyeon. Domyślam się, że
nie chcesz mieć na sumieniu zrobienie przykrości kalece, jednakże nie musisz
się kajać. Jest mi to całkowicie zbędne. Nie trawię cię w sokach piekielnej
nienawiści, planując zamordować na sto sposobów, albo co gorsza… nie wypłakuje
się do podusi, jaka to byłaś dla mnie okrutna, więc… żyj w pokoju. — Macha na
nią niedbale ręką.
Oczy Jiyeon zachodzą piorunami,
zaciska pięści, mając ochotę grzmotnąć go w głowę, ale powstrzymuje się
ostatkiem sił.
— Mam gdzieś, czy było ci przykro! —
wyrywa się z niej wściekły krzyk. — I nie przepraszam cię, bo uważam, że ci się
to należy! — Wznosi bezsilnie ręce ku górze. — Chciałam tylko… wczoraj cię od
tego odsunąć, bo do jasnej cholery nienawidzę, gdy ktokolwiek mi się miesza do
moich spraw!
Myungsoo w końcu obdarza ją
zainteresowaniem, jakie chciała u niego uzyskać spokojną rozmową, ale – jak
widać – w jej przypadku było to niemożliwe.
— Uratowałem ci życie — przypomina jak
mantrę.
— Wiem i… — Zgrzyta zębami. —
Dziękuję. — Ostatnie słowo wypowiada na tyle łagodnie, by zepchnąć gorący gniew
na dno ciała. — Dziękuję, Myungoo! Gdyby nie ty pewnie zdrapywaliby teraz moje
resztki z betonowej płyty. Tak, ja też to wiem i naprawdę… cieszę się, że tam
byłeś. I kurde z tą jedną nogą to zapierniczałeś jak zawodowiec. Tyle powiem.
Wreszcie dostrzega na jego wargach
nikły uśmiech. Myungsoo odkłada na bok szkicownik i przygląda się dziewczynie
uważnie.
— Jesteś mi winna nie tylko
przeprosiny i podziękowania, które przyjąłem, ale także wyjaśnienia.
— Zaraz będzie lekcja — odpowiada
wymijająco. Wciąż nie wie, jakby to ubrać wszystko w słowa.
— Nic się nie stanie, jak trochę się
spóźnimy.
— Mamy karę. Czymkolwiek podpadniemy,
dyro z lubością eksmituje nas z tej budy na dobre.
Myungsoo w końcu przełyka trafny
argument i podnosi się z ziemi.
— Dobra, Jiyon, ale potem się nie
wykręcisz. Chcę wiedzieć dlaczego jacyś ludzie wysadzają samochód i to pod
twoim nosem, jasne?
Ma ochotę odszczekać coś na ten
bezczelny, rozkazujący ton, ale ostatecznie niechętnie kiwa głową.
— Jasne, jasne, kuternogo.
***
— Więc rozchodzi się o TO?
— Kiedy tak wymachujesz mi telefonem
przed nosem to faktycznie nie brzmi specjalnie dobrze. — Jiyeon prycha,
podciągając się na parapet okna w opustoszałej po zajęciach klasie.
Z otwartego okna dobiegają dźwięki z
dziedzińca.
— Bo trudno uwierzyć, że ktoś wysadza
ludzi w powietrze dla telefonu z minionej epoki. — Chłopak krytycznie reaguje
na obecność komórki, która wymaga naciskania klawiszy, żeby cokolwiek na niej
napisać.
— Wiem. — Jiyeon chucha w szybę okna i
maluje uśmiechniętą buźkę na obłoczku własnego oddechu. Wydaje się znudzona. —
Ale na taki telefon mama musiałaby pracować na dwa etaty przez trzy miesiące i
okładać pół pensji do skarbonki. Ale nawet ja nie mogę zrozumieć, o co tu
chodzi — wzdycha, patrząc, jak buźka powoli znika z okna. — Przeszukałam chyba
każdy zakamarek telefonu i nic… jedno wielkie nic. — Zniechęcona odrywa wzrok
od szyby, jakby ta wyjątkowo ją zniesmaczyła.
— Nie zapominaj, że ja kiedyś też
byłem biedny. — Myungsoo uśmiecha się do niej przelotnie. — Wiem, co to znaczy
pracować w pocie czoła na taki gadżet. Przynajmniej kiedyś. I wiem, co zrobimy.
— Wiesz? — Jiyon zerka na niego kątem
oka, nie specjalnie dając wiarę jego optymistycznemu tonowi.
Chłopak na moment purpurowieje, jakby
dotarło do niego, co za chwile ma zaproponować, po czym wciągnąwszy haust
powietrza, odważnie komunikuje.
— Pójdziemy do mnie. Przeskanujemy to
maleństwo na kompie.
— Super! — Jiyeon energicznie
zeskakuje z parapetu. — Cokolwiek jest na tym telefonie, musimy to wydostać.
— I nie dać się wysadzić w powietrze.
— To też.
***
Nigdy wcześniej nie gościł w swoim
domu żadnej dziewczyny, co najwyżej paru kolegów, ale odkąd jego rodzina
przeskoczyła kilka szczebli drabiny społecznej, żaden nie wykazał chęci
utrzymywania kontaktu z Myungsoo, co było w ostatnich miesiącach zmartwieniem
matki, widocznym w jej oczach.
— Może byś tak zaprosił kilku kolegów,
co Myungii? — Spoglądała na niego swoimi słodkimi oczami, gdy jedli rodzinnie
obiad przy wspólnym stole, a on beznamiętnie grzebał widelcem w mięsie.
Przytakiwał dla świętego spokoju, że
owszem zrobi to i za wszelką cenę unikał kontaktu wzrokowego z ojcem, który
uwielbiał wspominać o Gemini, twierdząc, że nie ma absolutnie żadnego problemu,
żeby zaprosić „tych chłopców do nas do domu”.
Oczywiście nigdy to się nie stało i
jedyne, na co Myungsoo ostatecznie przystał, to wyprawienie tych idiotycznych
urodzin na jachcie i sproszenie całej bandy Vernona na pokład, co było pomysłem
samobójczym, ale o tym pan Kim nie miał, rzecz jasna, najmniejszego pojęcia.
A teraz niepewnie wpisał kod do bramki
i wprowadził Jiyeon na teren najnowszej posesji Kimów.
Dwupiętrowy dom, cały biały i kryty
ciemną dachówką ma w sobie wszystkie, niezbędne atrybuty willi, jaką
nowobogacze mogą chwalić się przy partyjce golfa.
Nawet rozświetlone słońcem okna zdają
się być ze złota.
— No, no, no… jaka chawira. — Jiyeon
cmoka z uznaniem, ale z jakiegoś powodu zabrzmiało to w jej ustach, jak kpina.
— E tam. — Najchętniej by się schował,
więc ostatecznie po prostu kryje głowę w ramionach i trzęsącymi się dłońmi
otwiera drzwi.
Od jasnego holu powiało chłodem.
— Myungii? — Świergoczący głos matki
dobiega z kuchni, powodując, że serce chłopaka podchodzi do gardła.
Nie, tylko nie to!
Filigranowa sylwetka Kim Yuri pojawia
się w holu, niosąc ze sobą całe to światło, jakie emanuje z oblicza niespełna
czterdziestoletniej kobiety.
Gdyby była postacią z disney’a, już
dawno zebrałaby koło siebie całą chmarę rozkochanych w niej ptaszków i zajęcy,
wszystko to, co słodkie i urocze.
Tak też prezentuje się w wiosennej,
niebieskiej sukience i żółtym, kuchennym fartuchu, który mimo olbrzymiej plamy
po sosie na środku brzucha i tak dodaje matce słodyczy.
W niedbałego, ciemnego koka na czubku
głowy wpięła dwie, srebrne szpilki.
Na widok Jiyeon, nieco wścibsko
przyglądającej się półnagiej figurze przy drzwiach, uśmiecha się z entuzjazmem.
— Och, nie mówiłeś, że przyprowadzisz
dziewczynę, Myungii! Stosowniej bym się ubrała! — Energicznie podchodzi do
gościa, wyciągając ręce. — Jestem Kim Yuri, mama Myungsoo.
— Dzień dobry! Park Jiyeon. — Jiyeon z
niewielkim opóźnieniem odrywa spojrzenie od sterczących sutków, grecko-podobnej
figury i kłania się głęboko.
Yuri natychmiast kładzie ręce na jej
ramionach, po czym masuje je, jakby znała dziewczynę od lat.
— Wejdź, wejdź, złotko. Napijesz się
czegoś ciepłego? Mamy już kwiecień, ale czasem jak zawieje wiatr…
— Mamo. — Myungsoo posyła matce
znaczące spojrzenie. — Musimy się czymś zająć. Pójdziemy do mojego pokoju.
— Oczywiście, nie będę wam
przeszkadzać! — Kobieta pokojowo unosi ręce, ale po jej ustach wciąż błąka się
ten irytujący, pełen podtekstów uśmiech, komunikujących, że jej synek w końcu
zaprzyjaźnił się z dziewczyną.
Jak nic zaraz chwyci za telefon, by
obdzwonić dziadków, niosąc wielką nowinę.
Jackson wita ich donośnym skrzeniem,
gdy wchodzą do jego sypialni. Myungsoo panicznie omiata pokój spojrzeniem, a
następnie ze zwinnością godną ninja, upycha zdrową nogą bokserki pod łóżko.
Przeklina siebie w duchu, że zostawił
je rano na podłodze, zamiast wrzucić do kosza na pranie, a potem naprędce
upewnia się, że nic innego nie skompromituje go przed Jiyeon.
Ale ona kompletnie nie zwraca uwagi na
typowo chłopięcy bałagan w pomieszczeniu, zanadto przejęta obecnością papugi.
— A niech mnie, jaka genialna! —
Nachyla się i zagląda przez kratki do środka.
Jackson, oburzony tak jawnym
podglądactwem, wymachuje skrzydłami w stronę intruzja, jakby krzyczał „Wynocha,
wać panno z moich włości! Co za skandaliczne, ludzkie stworzenie!”.
— Nazywa się Jackson. — Myungsoo
uśmiecha się przelotnie, a potem pośpiesznie chowa w szufladzie kilka figurek
Marvela. Nie chce przecież, aby pomyślała, że nadal interesują go zabawki,
nawet te kolekcjonerskie.
— No kto jest najsłodszym ptaszkiem na
świecie! No ktooo!? — Jiyeon naśladuje ton dziecka, wciskając paluch między
szczeliny kratki. — Auć! — Odsuwa się gwałtownie, gdy tylko mały dziób Jacksona
zaciska się na jej opuszku.
— Nie lubi obcych! — Myungsoo
przepraszająco wskazuje jej na wolny fotel blisko biurka, zawalonego brudnymi
talerzami po wczorajszych przekąskach, które przyniósł sobie do seansu
ulubionego serialu.
Nie może przeżałować, że coś go
wczoraj nie natchnęło na gruntowne sprzątanie.
— No dobra, to bierzmy się do roboty.
Jak tylko umiesz wykrzesać coś z tego telefonu to normalnie będę cię wielbić do
śmierci! — Jiyeon z gracją kartoflanego worka opada na fotel.
Myungsoo podnosi klapę laptopa, a
następnie wyciąga z telefonu niewielką kartę pamięci, którą następnie podłącza
do urządzenia.
Odpala zapisane na niej foldery, ale
szybko okazuje się, że są to foldery fabryczne, zupełnie puste.
Jiyeon przygląda się wszystkiemu, co
robi z autentycznym podziwem, chociaż nie rozumie ni w ząb, co dzieje się na
ekranie laptopa.
— Tak, jak myślałem. — Myungsoo
tryumfalnie odgina się na krześle, gdy nagle na białym polu folderu wyskakuje
niewielka ikonka. — Plik był ukryty.
— O ja pierdziele! — Jiyeon uśmiecha
się radośnie. — Mamy to!?
— Jeszcze się nie ciesz. Pewnie jest
zamknięty hasłem.
— I co teraz? — pyta, gdy
przypuszczenia chłopaka potwierdzają się.
— Mamy program do łamania takich
rzeczy, ale nie wiem na ile dobrze zabezpieczyli plik. To na pewno nie są
amatorzy.
Jiyeon wzdycha z rozczarowaniem.
— To skomplikowane.
— Nie aż tak. — Posyła jej krzepiący
uśmiech, a potem wykonuje kolejną serię „sztuczek”, od których może zamieszać
się w głowie. — „Fobos” to najlepszy łamacz na świecie.
— Fobos?
— Program napisany przez mojego brata.
Był geniuszem. Ojciec od małego uczył go robić takie rzeczy. Jak miał siedem
lat napisał swój pierwszy kalkulator.
— Kalkulator? Że niby to się pisze? —
Jiyeon robi głupią minę.
— Komputerowy, owszem. Uczą nawet tego
na zaawansowanych zajęciach z informatyki, ale dla mojego brata to była pestka,
wiesz? — Słychać w jego głosie dumę, a także nutę tęsknoty za zmarłym. — A
potem napisał Fobosa. Ta perełka miażdży nawet najlepiej zabezpieczone pliki na
świecie.
— Czad! — Jiyeon energicznie rozpiera
się na fotelu. — Twój ojciec zabezpiecza pliki, a syn je łamie. Fajna z was
rodzinka!
— Była… — Uśmiech Myungsoo nieco
gaśnie.
— Przepraszam, jestem niedelikatna.
— Nie przejmuj się. — Chłopak kręci
głową. — Zdążyłem już opłakać jego śmierć.
— Jak to się stało… no wiesz… że
umarł? Mogę w ogóle o to spytać?
Myungsoo prycha z rozbawieniem.
— Miałem dwanaście lat, a on
czternaście, gdy wybraliśmy się do takiego starego budynku, co to był do rozbiórki.
Były znaki, że wstęp wzbroniony, ale zaćmiła nas głupota i chęć zaimponowania
starszym chłopakom, że niczego się nie boimy. — Oczy Myungsoo gasły z każdym
słowem. — No i zawaliły się schody. Moonsoo zginął na miejscu, ja straciłem
nogę.
— To naprawdę okropne. — Jiyeon nie
wie, co powiedzieć, ale w gardle aż ją ściska z przejęcia.
— I było. — Myungsoo kiwa głową, wciąż
stukając coś na klawiaturze. — Nie chciałem wtedy tam iść, strasznie się bałem,
ale wstydziłem się przyznać przed bratem. Imponował mi, ponieważ ojciec zawsze
był z niego taki dumny i ja, w jakiś sposób też czułem, że Moonsoo był
wyjątkowy. Czasami boli myśl, że mogłem zrobić coś więcej, ale wiem, że tak
naprawdę nic by go wtedy nie odwiodło od wejścia tam. Moonsoo lubił wyzwania.
— Czasami, gdy ma się wydarzyć coś
złego to nie ma sposobu, żeby tego uniknąć — odpowiada Jiyeon, chociaż wydaje
jej się, że brzmi to strasznie idiotycznie.
Ku jej zaskoczeniu jednak, Myungsoo ze
zrozumieniem kiwa głową.
— Właśnie, czasami nie ma, a czasami
jest. Jak wczoraj, gdy mogliśmy zostać wysadzeni w powietrze, ale udało nam się
tego uniknąć.
Jiyeon już chce powiedzieć, że to jego
zasługa, kiedy Myungsoo wykrzykuje.
— Jest! Mamy to!
— O rany, chyba zaraz serce wyjdzie mi
gardłem! — Jiyeon wiesza się na ramieniu chłopaka, by lepiej widzieć ekran
laptopa, gdzie właśnie otworzył się plik.
Plik, dla którego ktoś omal wczoraj
ich nie zabił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz