19 - Chłopcy pod gruzami

Na korytarzu wczesnym rankiem jest jeszcze spokojnie. Uczniowie dopiero się schodzą, wielu woli posiedzieć przed dzwonkiem na zewnątrz budynku, ale Jiyon ma pewność, że żadna ze szkolnych ławek nie jest okupowana przez Myungsoo, więc zagląda do klasy, ale ławka chłopaka świeci pustką.
Jakieś dwie uczennice siedzą naprzeciw siebie, malując paznokcie, po czym spoglądają obojętnie na Jiyeon, która kompletnie nie obdarza ich zainteresowaniem, wychodząc tak szybko jak się pojawiła.
— Gdzie cię wywiało, kretynie? — mruczy pod nosem. Mija po drodze Hana, wyciągającego do niej rękę na powitanie.
— Nie teraz — odpycha go i przyśpiesza kroku, gdy dociera do niej, gdzie powinna szukać przyjaciela.
Schody łomoczą pod jej stopami, gdy wbiega na najwyższe piętro budynku, a stamtąd na dach, gdzie powietrze jest o wiele zimniejsze.
Myungsoo siedzi tam, gdzie spotkała go pierwszego dnia w Hose. Teraz wygląda bardzo podobnie. Szkicuje coś zawzięcie w rozłożonym na kolanach szkicowniku.
Tym razem nie zamierza go wystraszyć, więc wywarzonym krokiem zbliża się do niego.
— Myungsoo?
Chłopak podnosi na nią spojrzenie, od razu zamykając notatnik. Jego mina nie zachęca do rozmowy.
— Czego chcesz? Tym razem się wyniosę stąd, jeżeli sobie nie pójdziesz.
Jiyeon wzdycha, zadzierając głowę ku niebu. Przepraszanie nie leżało w jej naturze i przyprawiało o skurcz żołądka.
— Słuchaj, stary… — Macha ręką w dziwnym geście. — Wczoraj… to nie wyszło najlepiej. Wiem o tym.
— Przyszłaś przeprosić? — W głosie Myungsoo słychać kpinę.
— A jeżeli tak, to co?
Patrzy na nią dłuższą chwilę, wciąż zaciska szczękę.
— W porządku. Przeprosiny przyjęte, jesteś rozgrzeszona. — Powraca do szkicowania, otwierając zeszyt, ale podkurcza kolana tak, że dziewczyna nie ma wglądu do rysunków.
— Dlaczego to nie brzmi, jakbyś mi wybaczył? — Krzyżuje ramiona. — Wczoraj wydarzyło się wiele dziwnych rzeczy. Trochę mi odwaliło, ale… ale nie miałam zamiaru cię urazić.
Myungsoo wydaje z siebie długie, ciężkie westchnięcie, znów przerywając prace ołówkiem.
— Słuchaj, Jiyeon. Domyślam się, że nie chcesz mieć na sumieniu zrobienie przykrości kalece, jednakże nie musisz się kajać. Jest mi to całkowicie zbędne. Nie trawię cię w sokach piekielnej nienawiści, planując zamordować na sto sposobów, albo co gorsza… nie wypłakuje się do podusi, jaka to byłaś dla mnie okrutna, więc… żyj w pokoju. — Macha na nią niedbale ręką.
Oczy Jiyeon zachodzą piorunami, zaciska pięści, mając ochotę grzmotnąć go w głowę, ale powstrzymuje się ostatkiem sił.
— Mam gdzieś, czy było ci przykro! — wyrywa się z niej wściekły krzyk. — I nie przepraszam cię, bo uważam, że ci się to należy! — Wznosi bezsilnie ręce ku górze. — Chciałam tylko… wczoraj cię od tego odsunąć, bo do jasnej cholery nienawidzę, gdy ktokolwiek mi się miesza do moich spraw!
Myungsoo w końcu obdarza ją zainteresowaniem, jakie chciała u niego uzyskać spokojną rozmową, ale – jak widać – w jej przypadku było to niemożliwe.
— Uratowałem ci życie — przypomina jak mantrę.
— Wiem i… — Zgrzyta zębami. — Dziękuję. — Ostatnie słowo wypowiada na tyle łagodnie, by zepchnąć gorący gniew na dno ciała. — Dziękuję, Myungoo! Gdyby nie ty pewnie zdrapywaliby teraz moje resztki z betonowej płyty. Tak, ja też to wiem i naprawdę… cieszę się, że tam byłeś. I kurde z tą jedną nogą to zapierniczałeś jak zawodowiec. Tyle powiem.
Wreszcie dostrzega na jego wargach nikły uśmiech. Myungsoo odkłada na bok szkicownik i przygląda się dziewczynie uważnie.
— Jesteś mi winna nie tylko przeprosiny i podziękowania, które przyjąłem, ale także wyjaśnienia.
— Zaraz będzie lekcja — odpowiada wymijająco. Wciąż nie wie, jakby to ubrać wszystko w słowa.
— Nic się nie stanie, jak trochę się spóźnimy.
— Mamy karę. Czymkolwiek podpadniemy, dyro z lubością eksmituje nas z tej budy na dobre.
Myungsoo w końcu przełyka trafny argument i podnosi się z ziemi.
— Dobra, Jiyon, ale potem się nie wykręcisz. Chcę wiedzieć dlaczego jacyś ludzie wysadzają samochód i to pod twoim nosem, jasne?
Ma ochotę odszczekać coś na ten bezczelny, rozkazujący ton, ale ostatecznie niechętnie kiwa głową.
— Jasne, jasne, kuternogo.

***
— Więc rozchodzi się o TO?
— Kiedy tak wymachujesz mi telefonem przed nosem to faktycznie nie brzmi specjalnie dobrze. — Jiyeon prycha, podciągając się na parapet okna w opustoszałej po zajęciach klasie.
Z otwartego okna dobiegają dźwięki z dziedzińca.
— Bo trudno uwierzyć, że ktoś wysadza ludzi w powietrze dla telefonu z minionej epoki. — Chłopak krytycznie reaguje na obecność komórki, która wymaga naciskania klawiszy, żeby cokolwiek na niej napisać.
— Wiem. — Jiyeon chucha w szybę okna i maluje uśmiechniętą buźkę na obłoczku własnego oddechu. Wydaje się znudzona. — Ale na taki telefon mama musiałaby pracować na dwa etaty przez trzy miesiące i okładać pół pensji do skarbonki. Ale nawet ja nie mogę zrozumieć, o co tu chodzi — wzdycha, patrząc, jak buźka powoli znika z okna. — Przeszukałam chyba każdy zakamarek telefonu i nic… jedno wielkie nic. — Zniechęcona odrywa wzrok od szyby, jakby ta wyjątkowo ją zniesmaczyła.
— Nie zapominaj, że ja kiedyś też byłem biedny. — Myungsoo uśmiecha się do niej przelotnie. — Wiem, co to znaczy pracować w pocie czoła na taki gadżet. Przynajmniej kiedyś. I wiem, co zrobimy.
— Wiesz? — Jiyon zerka na niego kątem oka, nie specjalnie dając wiarę jego optymistycznemu tonowi.
Chłopak na moment purpurowieje, jakby dotarło do niego, co za chwile ma zaproponować, po czym wciągnąwszy haust powietrza, odważnie komunikuje.
— Pójdziemy do mnie. Przeskanujemy to maleństwo na kompie.
— Super! — Jiyeon energicznie zeskakuje z parapetu. — Cokolwiek jest na tym telefonie, musimy to wydostać.
— I nie dać się wysadzić w powietrze.
— To też.

***

Nigdy wcześniej nie gościł w swoim domu żadnej dziewczyny, co najwyżej paru kolegów, ale odkąd jego rodzina przeskoczyła kilka szczebli drabiny społecznej, żaden nie wykazał chęci utrzymywania kontaktu z Myungsoo, co było w ostatnich miesiącach zmartwieniem matki, widocznym w jej oczach.
— Może byś tak zaprosił kilku kolegów, co Myungii? — Spoglądała na niego swoimi słodkimi oczami, gdy jedli rodzinnie obiad przy wspólnym stole, a on beznamiętnie grzebał widelcem w mięsie.
Przytakiwał dla świętego spokoju, że owszem zrobi to i za wszelką cenę unikał kontaktu wzrokowego z ojcem, który uwielbiał wspominać o Gemini, twierdząc, że nie ma absolutnie żadnego problemu, żeby zaprosić „tych chłopców do nas do domu”.
Oczywiście nigdy to się nie stało i jedyne, na co Myungsoo ostatecznie przystał, to wyprawienie tych idiotycznych urodzin na jachcie i sproszenie całej bandy Vernona na pokład, co było pomysłem samobójczym, ale o tym pan Kim nie miał, rzecz jasna, najmniejszego pojęcia.
A teraz niepewnie wpisał kod do bramki i wprowadził Jiyeon na teren najnowszej posesji Kimów.
Dwupiętrowy dom, cały biały i kryty ciemną dachówką ma w sobie wszystkie, niezbędne atrybuty willi, jaką nowobogacze mogą chwalić się przy partyjce golfa.
Nawet rozświetlone słońcem okna zdają się być ze złota.
— No, no, no… jaka chawira. — Jiyeon cmoka z uznaniem, ale z jakiegoś powodu zabrzmiało to w jej ustach, jak kpina.
— E tam. — Najchętniej by się schował, więc ostatecznie po prostu kryje głowę w ramionach i trzęsącymi się dłońmi otwiera drzwi.
Od jasnego holu powiało chłodem.
— Myungii? — Świergoczący głos matki dobiega z kuchni, powodując, że serce chłopaka podchodzi do gardła.
Nie, tylko nie to!
Filigranowa sylwetka Kim Yuri pojawia się w holu, niosąc ze sobą całe to światło, jakie emanuje z oblicza niespełna czterdziestoletniej kobiety.
Gdyby była postacią z disney’a, już dawno zebrałaby koło siebie całą chmarę rozkochanych w niej ptaszków i zajęcy, wszystko to, co słodkie i urocze.
Tak też prezentuje się w wiosennej, niebieskiej sukience i żółtym, kuchennym fartuchu, który mimo olbrzymiej plamy po sosie na środku brzucha i tak dodaje matce słodyczy.
W niedbałego, ciemnego koka na czubku głowy wpięła dwie, srebrne szpilki.
Na widok Jiyeon, nieco wścibsko przyglądającej się półnagiej figurze przy drzwiach, uśmiecha się z entuzjazmem.
— Och, nie mówiłeś, że przyprowadzisz dziewczynę, Myungii! Stosowniej bym się ubrała! — Energicznie podchodzi do gościa, wyciągając ręce. — Jestem Kim Yuri, mama Myungsoo.
— Dzień dobry! Park Jiyeon. — Jiyeon z niewielkim opóźnieniem odrywa spojrzenie od sterczących sutków, grecko-podobnej figury i kłania się głęboko.
Yuri natychmiast kładzie ręce na jej ramionach, po czym masuje je, jakby znała dziewczynę od lat.
— Wejdź, wejdź, złotko. Napijesz się czegoś ciepłego? Mamy już kwiecień, ale czasem jak zawieje wiatr…
— Mamo. — Myungsoo posyła matce znaczące spojrzenie. — Musimy się czymś zająć. Pójdziemy do mojego pokoju.
— Oczywiście, nie będę wam przeszkadzać! — Kobieta pokojowo unosi ręce, ale po jej ustach wciąż błąka się ten irytujący, pełen podtekstów uśmiech, komunikujących, że jej synek w końcu zaprzyjaźnił się z dziewczyną.
Jak nic zaraz chwyci za telefon, by obdzwonić dziadków, niosąc wielką nowinę.
Jackson wita ich donośnym skrzeniem, gdy wchodzą do jego sypialni. Myungsoo panicznie omiata pokój spojrzeniem, a następnie ze zwinnością godną ninja, upycha zdrową nogą bokserki pod łóżko.
Przeklina siebie w duchu, że zostawił je rano na podłodze, zamiast wrzucić do kosza na pranie, a potem naprędce upewnia się, że nic innego nie skompromituje go przed Jiyeon.
Ale ona kompletnie nie zwraca uwagi na typowo chłopięcy bałagan w pomieszczeniu, zanadto przejęta obecnością papugi.
— A niech mnie, jaka genialna! — Nachyla się i zagląda przez kratki do środka.
Jackson, oburzony tak jawnym podglądactwem, wymachuje skrzydłami w stronę intruzja, jakby krzyczał „Wynocha, wać panno z moich włości! Co za skandaliczne, ludzkie stworzenie!”.
— Nazywa się Jackson. — Myungsoo uśmiecha się przelotnie, a potem pośpiesznie chowa w szufladzie kilka figurek Marvela. Nie chce przecież, aby pomyślała, że nadal interesują go zabawki, nawet te kolekcjonerskie.
— No kto jest najsłodszym ptaszkiem na świecie! No ktooo!? — Jiyeon naśladuje ton dziecka, wciskając paluch między szczeliny kratki. — Auć! — Odsuwa się gwałtownie, gdy tylko mały dziób Jacksona zaciska się na jej opuszku.
— Nie lubi obcych! — Myungsoo przepraszająco wskazuje jej na wolny fotel blisko biurka, zawalonego brudnymi talerzami po wczorajszych przekąskach, które przyniósł sobie do seansu ulubionego serialu.
Nie może przeżałować, że coś go wczoraj nie natchnęło na gruntowne sprzątanie.
— No dobra, to bierzmy się do roboty. Jak tylko umiesz wykrzesać coś z tego telefonu to normalnie będę cię wielbić do śmierci! — Jiyeon z gracją kartoflanego worka opada na fotel.
Myungsoo podnosi klapę laptopa, a następnie wyciąga z telefonu niewielką kartę pamięci, którą następnie podłącza do urządzenia.
Odpala zapisane na niej foldery, ale szybko okazuje się, że są to foldery fabryczne, zupełnie puste.
Jiyeon przygląda się wszystkiemu, co robi z autentycznym podziwem, chociaż nie rozumie ni w ząb, co dzieje się na ekranie laptopa.
— Tak, jak myślałem. — Myungsoo tryumfalnie odgina się na krześle, gdy nagle na białym polu folderu wyskakuje niewielka ikonka. — Plik był ukryty.
— O ja pierdziele! — Jiyeon uśmiecha się radośnie. — Mamy to!?
— Jeszcze się nie ciesz. Pewnie jest zamknięty hasłem.
— I co teraz? — pyta, gdy przypuszczenia chłopaka potwierdzają się.
— Mamy program do łamania takich rzeczy, ale nie wiem na ile dobrze zabezpieczyli plik. To na pewno nie są amatorzy.
Jiyeon wzdycha z rozczarowaniem.
— To skomplikowane.
— Nie aż tak. — Posyła jej krzepiący uśmiech, a potem wykonuje kolejną serię „sztuczek”, od których może zamieszać się w głowie. — „Fobos” to najlepszy łamacz na świecie.
— Fobos?
— Program napisany przez mojego brata. Był geniuszem. Ojciec od małego uczył go robić takie rzeczy. Jak miał siedem lat napisał swój pierwszy kalkulator.
— Kalkulator? Że niby to się pisze? — Jiyeon robi głupią minę.
— Komputerowy, owszem. Uczą nawet tego na zaawansowanych zajęciach z informatyki, ale dla mojego brata to była pestka, wiesz? — Słychać w jego głosie dumę, a także nutę tęsknoty za zmarłym. — A potem napisał Fobosa. Ta perełka miażdży nawet najlepiej zabezpieczone pliki na świecie.
— Czad! — Jiyeon energicznie rozpiera się na fotelu. — Twój ojciec zabezpiecza pliki, a syn je łamie. Fajna z was rodzinka!
— Była… — Uśmiech Myungsoo nieco gaśnie.
— Przepraszam, jestem niedelikatna.
— Nie przejmuj się. — Chłopak kręci głową. — Zdążyłem już opłakać jego śmierć.
— Jak to się stało… no wiesz… że umarł? Mogę w ogóle o to spytać?
Myungsoo prycha z rozbawieniem.
— Miałem dwanaście lat, a on czternaście, gdy wybraliśmy się do takiego starego budynku, co to był do rozbiórki. Były znaki, że wstęp wzbroniony, ale zaćmiła nas głupota i chęć zaimponowania starszym chłopakom, że niczego się nie boimy. — Oczy Myungsoo gasły z każdym słowem. — No i zawaliły się schody. Moonsoo zginął na miejscu, ja straciłem nogę.
— To naprawdę okropne. — Jiyeon nie wie, co powiedzieć, ale w gardle aż ją ściska z przejęcia.
— I było. — Myungsoo kiwa głową, wciąż stukając coś na klawiaturze. — Nie chciałem wtedy tam iść, strasznie się bałem, ale wstydziłem się przyznać przed bratem. Imponował mi, ponieważ ojciec zawsze był z niego taki dumny i ja, w jakiś sposób też czułem, że Moonsoo był wyjątkowy. Czasami boli myśl, że mogłem zrobić coś więcej, ale wiem, że tak naprawdę nic by go wtedy nie odwiodło od wejścia tam. Moonsoo lubił wyzwania.
— Czasami, gdy ma się wydarzyć coś złego to nie ma sposobu, żeby tego uniknąć — odpowiada Jiyeon, chociaż wydaje jej się, że brzmi to strasznie idiotycznie.
Ku jej zaskoczeniu jednak, Myungsoo ze zrozumieniem kiwa głową.
— Właśnie, czasami nie ma, a czasami jest. Jak wczoraj, gdy mogliśmy zostać wysadzeni w powietrze, ale udało nam się tego uniknąć.
Jiyeon już chce powiedzieć, że to jego zasługa, kiedy Myungsoo wykrzykuje.
— Jest! Mamy to!
— O rany, chyba zaraz serce wyjdzie mi gardłem! — Jiyeon wiesza się na ramieniu chłopaka, by lepiej widzieć ekran laptopa, gdzie właśnie otworzył się plik.
Plik, dla którego ktoś omal wczoraj ich nie zabił. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz