Min Ji opuszcza wzrok na miskę ryżu i
wydaję się zbita z tropu.
— Nie nienawidzę jej — odpowiada
niezręcznie. — Po prostu… jakby to powiedzieć, od niej boli mnie brzuch.
— Ale musi być tego jakiś powód. — Allen
nie ustępuje.
— Ok, niech będzie. — Min Ji uderza palcami
w stół i odgina się na oparciu krzesła. — Dla mojej matki liczy się tylko życie
zawodowe, prestiż, odpowiednie towarzystwo, wszystko to, na co kobieta może
samodzielnie zapracować. Ona… nienawidzi mężczyzn. Uważa, że każdy z nich
umniejszy w jakiś sposób kobietę, odbierze jej niezależność i przykuje do
kuchni i pieluch. A ja… chyba czasem właśnie tego bym chciała. Wyjść za mąż,
urodzić dziecko… wieść takie nudne, proste życie. Dla mojej matki takie coś to
czysta porażka.
Allen kiwa głową, zamyślony.
— Widać niektóre matki są jak wampiry,
wysysają ze swego dziecka całe życie — stwierdza to bardziej do siebie niż do
niej.
Min Ji od razu kojarzy, że musi odnosić te
słowa do swojej matki. Matki morderczyni, matki wariatki. Przez jej serce
przelewa się współczucie, ale boi się je okazać. Nikt nie lubi współczucia, a
zwłaszcza młodzi chłopcy.
— Wiem ja… ja czytałam o twojej matce —
wyznaje ze wstydem. — Nie powinnam, ale…
— Nie tłumacz się. — Ku jej zaskoczeniu,
lekceważąco podnosi dłoń. — Zdziwiłbym się, gdybyś jeszcze o tym nie wiedziała.
To była swego czasu głośna historia. — Mówiąc to, bez mrugnięcia patrzy jej w
oczy.
— Naprawdę mi przykro. Szczerze.
— Niepotrzebnie. — Kręci głową, krzyżując
ramiona. — Przywykłem już do tej myśli. Masz racje, też chciałbym jej
nienawidzić, ale to niewykonalne. Bądź co bądź, zawsze będzie moją matką.
Min Ji wpatruje się w niego uważnie.
Jeszcze nigdy nie mówił tak szczerze, bez sarkazmu czy głupiego uśmiechu,
mającego udowodnić jego niewinność. Teraz wydał się jej nieomal bezbronny,
opancerzony w skorupę, która po tylu latach zaczęła być już za ciężka.
— Na pewno nie chciała cię skrzywdzić —
mówi Min Ji, gorąco w to wierząc. — Moja matka z pewnością także nie rani mnie
świadomie. Boi się po prostu, że na moim ciele pojawią się te same rany, które
ona tak dotkliwie nosi całe życie.
Allen posyła w jej stronę coś, co pewnie ma
uchodzić za uśmiech, ale znika tak szybko, że nie sposób się temu przyjrzeć.
Mimo wszystko, przez ten ulotny ułamek sekundy wygląda pięknie.
— Juto wrócę do La Rose.
— Co? Dlaczego? — Jej reakcja jest
gwałtowniejsza niż się spodziewała po sobie. Odrywa plecy od oparcia jak
oparzona, wbijając w chłopaka zaskoczone spojrzenie.
Allen wzrusza ramionami.
— Moja twarz już się zagoiła.
— Wciąż masz siniaki, a na wardze strup.
— Myślę, że najgorsze już za mną. Obiecuję,
że nie będę już się więcej bić, Noona. Przynajmniej nie z własnej woli. —
Powiedziawszy to, podnosi się z krzesła.
— Ale nic nie zjadłeś! — Spogląda pretensjonalnie
na jego miskę.
— Jak mówiłem, nie jestem głodny. —
Uśmiechnął się i tym razem może to widzieć dłużej niż przez sekundę.
— Allen!
— Ta kanapa… — Chłopak poszerza uśmiech. —
Przysięgam, że przez ten tydzień spałem jak dziecko.
***
Następnego dnia, po szkole, spakował torby
i najbliższą taksówką wrócił do hotelu. Teraz rzuca bagaż na łóżko i rozgląda
się chwile po otoczeniu, które raczej nie budzi w nim pozytywnych uczuć.
Mieszkanie Min Ji ma charakterystyczny
klimat i zapach, tutaj wszystko jest sztuczne i owiane wonią odświeżaczy
powietrza.
Oczywiście personel hotelowy przywitał go
niczym króla, jakby powrócił z dalekiej wyprawy, a nie z rodzinnego domu, jak
to rozpuściła Min Ji, by chronić mu skórę.
Wie, że przez najbliższe dni nie będzie
łatwo. Dziennikarze pragną w końcu się z nim spotkać i nawet jeżeli udzieli im
wywiadu, będą bacznie przyglądać się jak chłopak w jego wieku zarządza rodzinną
spuścizną.
A ten hotel niewiele znaczy dla Allena.
Jest tylko dostojnym wieżowcem, pełnym pokoi i korytarzy, jednym z wielu
rozsianych po świecie pod szyldem „La Rose”.
W 2006. prawie groziło mu bankructwo, ale
jakimś cudem hotel stanął na nogi i rozrósł się do rangi międzynarodowego,
zyskując pełne pięć gwiazdek.
Dla Allena to jednak wciąż nic nie znaczy.
Ani wartość interesu ani wysiłek, jaki ojciec włożył w to miejsce.
Opada plecami na łóżko, którego materac
sprężyście poddaje się woli jego ciała, po czym przez kilka, długich minut
bezczynnie wpatruje się w sufit, kompletnie o niczym nie myśląc, ale
paradoksalnie odczuwając całą paletę uczuć.
Nie, stanowczo nigdy nie pokocha tego
miejsca, chociaż nie umie uzasadnić dlaczego.
Może powodem jest fakt, że to miejsce
należy do najbardziej znienawidzonej przez niego osoby? Do ojca.
Allen z każdą minutą ma coraz większą chęć
by powrócić na kanapę do jednopokojowego mieszkanka Min Ji.
— Ee… przepraszam?
Allen podrywa się raptownie z miejsca.
— Matko, ale mnie przestraszyłaś! — Łapie
się za serce. — Byłaś tu cały czas? — Spogląda w stronę czerwonej ze wstydu Ga
In.
— Ja… sprzątałam, panie Song. Nie
wiedziałam, że zjawi się pan tu tak wcześnie.
Chłopak wzdycha ciężko, wciąż czując
ukłucie szoku w okolicy serca. Ta dziewczyna… to jakieś chodzące nieszczęście,
ale przynajmniej jest ładna. Nawet więcej niż ładna.
— Nic się nie stało. — Zamienia oburzenie w
swój firmowy uśmieszek, wiedząc, że zadziała jak zawsze. Kobiety pokroju Ga In
bez większego wysiłku wpadają mu w ramiona. — To dzięki takim uroczym osóbkom
jak ty nie tarzam się we własnych śmieciach. Jestem ci naprawdę wdzięczny.
— Ja… to… to moja praca. — Dziewczyna
uśmiecha się leciutko, nie zdolna spojrzeć mu w oczy.
— Przykro mi z powodu kolczyka. Jeszcze go
nie znalazłem.
— Och, co też pan! Wcale nie oczekiwałam,
że będzie pan szukał. — Ga In rumieni się jeszcze bardziej. Dla Allena takie
kobiety są łatwym kąskiem, ale nie smakują zbyt długo.
— Mimo wszystko jest mi przykro, że
zdarzyło się to akurat w moim pokoju. — Wstaje i podchodzi do dziewczyny. —
Zwłaszcza, jeżeli dostałaś je od chłopaka.
— Ja… nie mam chłopaka, proszę pana.
— Nie masz? — Udaje autentyczne zdziwienie.
— Taka ładna dziewczyna nie ma chłopaka? Co się podziało z mężczyznami na tym
świecie?
Z ust Ga In wyrywa się zakłopotany śmiech.
— Jest pan zbyt miły.
— Ależ możesz mówić mi po imieniu. Jestem
Allen. — Wyciąga do niej rękę, chociaż bez wątpienia zna jego imię. — Wszyscy w
La Rose jesteśmy jak jedna, wielka rodzina, prawda?
— Tak, proszę… to znaczy tak.
— Nie musisz czuć się skrępowana. — Allen
kładzie jej rękę na ramieniu. — Przecież naprawdę cię lubię.
Ga In spogląda mu nieśmiało w oczy.
— Nie chciałabym… postąpić nietaktownie.
— Ależ skądże! Nigdy bym tak nie pomyślał. To
urocze, kiedy jesteś taka zakłopotana. Chyba się mnie nie boisz, prawda? —
Nachyla się w jej stronę.
— Nie… — Ga In bez większego przekonania
kręci głową.
Allen już chce ją pocałować. Wie, że
wystarczy tylko tyle, aby ta naiwna dziewczyna oddała mu się bez reszty, ale w
połowie drogi uświadamia sobie, co powiedziała Min Ji.
Jeżeli skrzywdzi tę pokojówkę będzie miał
przerąbane.
Wzdycha i odsuwa się.
— Dziękuję, że tu wysprzątałaś.
Ga In z rozczarowaniem wymalowanym na
twarzy kiwa głową.
— Tak, oczywiście. Gdyby pan… to znaczy
gdybyś czegoś potrzebował, służę pomocą — powiedziała szybko i niemal jak
dziewczynka czmychnęła za drzwi w popłochu.
—
Aish! Co ja robię? — Allen wznosi oczu ku niebu i zaciska ze złością
powieki. — Od kiedy to obchodzi mnie, co powie ta przeklęta Noona?
***
Min Ji rozgląda się bezradnie po pustym
mieszkaniu. Jest tak cicho, niemalże przytłaczająco. Widok pustej,
uporządkowanej kanapy zaczyna ją drażnić, a konieczność samotnego spożycia
posiłku jest przytłaczająca.
To był tylko jeden, cholerny tydzień, a
czuje się jak po odstawieniu prochów, które zażywała latami.
Kiedy nachodzi ją myśl by zadzwonić do
siostry wie już, że sięgnęła szczytu desperacji.
— Uspokój się kobieto! — Uderza się rękoma
po skroniach. — Przecież wreszcie odzyskałaś święty spokój. — Ale ledwie
wypowiada te słowa, a dochodzi do niej, że wcale tego spokoju nie chce, co
więcej, że chętnie wyrzuciłaby ten spokój przez okno z krzykiem czystej
nienawiści.
Nie rozumie do końca czemu tak się dzieje,
ale niemal w amoku sięga po telefon i wybiera odpowiedni numer.
— Min, wszystko gra? — Po drugiej stronie
rozbrzmiewa głos Hun Joona.
— Ja… — Sama nie wie, co chce powiedzieć.
Ostatnie, czego jej trzeba to wyjść na desperatkę. — Masz ochotę wyjść gdzieś o
tej porze?
— Cóż… w zasadzie i tak siedzę przez
telewizorem i zajadam się zeschłymi chrupkami, więc owszem.
Oddycha z ulgą, słysząc jego żartobliwy,
przyjazny ton.
— W takim razie pozwól, że teraz moja kolej
by cię gdzieś zabrać.
— Brzmi groźnie. Chyba nie wyląduję
poćwiartowany na dnie rzeki?
Min Ji wybucha śmiechem, całkowicie się
rozluźniając.
— Kto wie… kto wie… Ale chyba zaryzykujesz?
— Dla ciebie? Zawsze i o każdej porze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz