Rozdział ღ Osiemnasty

Czuje się jak idiotka od dziesięciu minut bezustannie łomocząc w drzwi od mieszkania Hun Joona i wykrzykując jego imię wraz z wiązanką kreatywnych przekleństw.
To jasne, że nikt jej nie otworzy.
Przykłada czoło do chłodnego drewna i czuje spływające po policzkach łzy. Knykcie dłoni ma całkowicie poranione od silnych uderzeń, a mimo to, mimo szkarłatu krwi na skórze, nie to boli najbardziej.
— Proszę pani? — Jakaś starsza kobieta wyłania się z mieszkania naprzeciwko. — Co pani robi? Mam wezwać policje?
Min Ji odwraca się ku jej nieufnemu spojrzeniu. Na widok mokrej od łez twarzy, wzrok tamtej nieco łagodnieje.
— Ten palant się przede mną chowa — mówi Min Ji, wycierając policzki w rękaw marynarki. Jest roztrzęsiona, ledwie stoi na nogach.
— Przykro mi, ale słyszałam, że od kilku dni to mieszkanie jest do wynajęcia.
— Słucham?
— Podobno są nieszczelne rury czy coś i mieszkanie wymaga gruntownego remontu, ale nikt się go nie podejmuje — wyjaśnia kobieta zmęczonym tonem. Cienie pod oczami wskazują, że ma za sobą nieprzespane noce. — Dlatego wynajmuje się je po zaniżonej cenie, ale lokatorzy zmieniają się praktycznie co miesiąc. Nikt długo tam nie wytrzymuje. — Kobieta nie potrafi powstrzymać ziewania, co daje Min Ji do zrozumienia, że rozmowa z zapłakana nieznajomą ją męczy.
— Rozumiem, ahjumma. Dziękuję. — Kiwa głową i starając się nie wybuchnąć na nowo płaczem, wychodzi z bloku na chłodne, kwietniowe powietrze.
Pobudzona dziwną adrenaliną jedzie pod adres, gdzie mieści się niewielka, rodzinna sauna „Sakura”, prowadzona przez miłe, starsze małżeństwo, reagujące zdziwieniem i zmartwieniem, gdy zapytała ich o mężczyznę.
— Przepraszamy, panienko. Nie mamy syna tylko dwie córki, które obecnie mieszkają w Stanach.
Na chodniku omal nie potrąca ją rowerzysta, gdy na oślep stawia kroki. Przypomina sobie wszystkie chwile spędzone z Hun Joonem, wszystkie spacery i wizyty w restauracjach, te momenty, gdy oboje śmiali się do bólu brzucha i gdy opowiadał jej o swojej rodzinie, o saunie, którą prowadzonej z pokolenia na pokolenie. Wtedy wydawało jej się, że tak świetnie się rozumieją, że są niemalże bratnimi duszami.
Jaka była głupia! Przymyka oczy, mając ochotę ukarać się na wszystkie, możliwe sposoby.
On mówił zawsze to, co chciała usłyszeć. Stał się dokładnie takim mężczyzną, jakiego pragnęła. Był zbyt idealny. Jak mogła nie zorientować się, że to tylko gra pozorów? Że to tani chwyt dla głupiej, naiwnej kobiety.
Omal nie krzyczy, gdy uświadamia sobie, że sama wepchnęła mu się do mieszkania spita jak świnia. Gdyby tamtego wieczoru nie poprosiła go o spotkanie… No właśnie, co wtedy? Pewnie nadal by ją zwodził swoim miłym uśmieszkiem, czekając na dogodną okazje, by zrobić jej nagie zdjęcia.
Hun Joon ją wykorzystał. Allen wyśmiał pocałunek.
Takim oto sposobem spełniło się złowrogie proroctwo matki na temat wszystkich mężczyzn świata. Mężczyzn wykorzystujących, krzywdzących, zostawiających po sobie zgliszcza i popioły.
Jej serce zostało brutalnie podeptane, duma upokorzona, a wiara w miłość rozerwana na strzępy.
Jak teraz pokaże się pracy? Jak spojrzy komukolwiek w oczy, mając świadomość, że widziano ją nagą na zdjęciach i to w tak obrzydliwych pozach?
Myśląc o tym, płacze jeszcze więcej. Ociera łzy, idąc chodnikiem, ale łez napływa jeszcze więcej. Są gęste, parzące, po chwili ma od nich mokry dekolt.
Nagle wykręca kostkę i łamie obcas. Oto uwieńczenie fatalnego dnia. Cały cholerny los zastawił na nią sidła, dał jej solidną nauczkę na temat mężczyzn i miłości.
Ach gdyby słuchała matki! Gdyby uwierzyła w to wszystko, co mówiła! Ach, gdyby była odrobinę mądrzejsza… Gdyby…
Idąc, coraz mocniej myśli o tym, że chciałaby umrzeć.

***
Allen wstąpił po drodze do apteki po lek na kaca, którego sączy teraz z niewielkiej, szklanej buteleczki.
Nigdy nie zaliczył tak fatalnego dnia. Nie tylko dręczy go potwory ból głowy, w żołądku przewracają się soki, ale także wszyscy w szkole jednogłośnie stanęli do niego plecami, patrząc takim wzrokiem, jakby był nosicielem dżumy i rozkładał się kawałek po kawałku.
Można powiedzieć, że duchowo tak się czuje.
— Takie zdjęcia. Co za wstyd… — Słyszy po wejściu do La Rose. Trzy pokojówki właśnie rozmawiają ze sobą w korytarzu na piętrze, gdzie znajduje się jego pokój. — Na miejscu Min Ji zapadłabym się pod ziemie.
Allen przystaje w półkroku, a buteleczka z lekiem zamiera w drodze do jego ust.
— Ga In? — Podchodzi do dziewczyny, która standardowo reaguje ognistym rumieńcem na sam jego widok. Wszystkie trzy zaś oddają mu natychmiastowy ukłon.
— Witamy panie Song!
— Ta, ta… o czym rozmawiacie? — pyta szorstko, powodowany jakimś niedobrym przeczuciem, zacieśniającym się teraz wąską pętlą wokół jego gardła.
Ga In z zażenowaniem chowa telefon za plecami.
— To…
— Daj to! — Allen nieco brutalnie wyrywa jej przedmiot z ręki i włącza ekran, na którym od razu atakuje go w oczy widok nagich zdjęć jakiejś kobiety.
— Nie powinien pan tego oglądać. — Wtrąca się starsza już służąca, która w przeciwieństwie do młodszej koleżanki nie ma oporu by potraktować chłopaka stosownie do jego wieku. — To nieodpowiednie treści…
— To Noona… — Allen omal nie wypuszcza telefonu z ręki, za to buteleczka z lekiem upada na podłogę, brudząc pantofle Ga In, która wydaje z siebie przestraszony pisk.
— Dość tego. Niech pan to odda! — Starsza służąca odbiera mu telefon, wyglądając trochę jak rozwścieczona ciotka, przyłapująca bratanka na oglądaniu pornografii.
— Gdzie jest Min Ji? — pyta Allen wzburzonym głosem, ale żadna mu nie odpowiada. — Pytam, gdzie ona jest! — Podnosi wrzask.
— Nie wiemy, proszę pana. — Starsza służąca z godnością unosi podbródek. — Mówią, że wybiegła jakiś czas temu z hotelu i ja się nie dziwie. Na jej miejscu też bym uciekła na koniec świata.
Allen spogląda na nią nienawistnie, po czym odwraca się, by odejść, kiedy nagle zatrzymuje się, po czym posyła trzem kobietom znaczące spojrzenie.
— Jeżeli w tym hotelu padnie chociaż jedno złe słowo o Min Ji to przysięgam, że pozwalniam was wszystkich. Czy to jasne? CZY TO JASNE?
— Tak, panie Song — pada chóralna, cicha odpowiedź.
Wtedy Allen odchodzi pośpiesznym krokiem.

***
Prach! Kolejna szklanka roztrzaskuje się w drobny mak pod wpływem zderzenia ze ścianą. Za nią leci następna i kolejna, a z ust Minji wyrywa się gniewny wrzask.
Nie pomagają ani krzyki, ani pękające szklanki, ból jest tak potężny, że jeszcze moment i kobiet sama rozleci się na kawałeczki. Może tak nawet będzie lepiej? Jeżeli całkowicie się pokruszy, może ból odejdzie, może wtedy przestanie cokolwiek czuć?
W hałasie i natłoku myśli kompletnie nie słyszy pikania, wskazującego, że ktoś właśnie próbuje się dostać do mieszkania.
Po kilku chwilach jest już w ramionach Allena, który porwał ją do tyłu i odciągnął od niebezpiecznych kawałków szkła, walającego się po podłodze.
— Puść! Puszczaj! — szarpie się, nawet nieświadoma z kim ma do czynienia. Nie boi się mordercy ani gwałciciela, jest jej w zasadzie wszystko jedno, co się z nią stanie. Po prostu chce nadal dawać upust swojej furii, chce porwać w ręce jeszcze jedną szklankę.
— Noona! Przestań! Natychmiast! — Chłopak jest silniejszy i skutecznie uniemożliwia dalsze, szaleńcze ekscesy kobiety, której twarz w tym momencie przypomina dorodnego, zapłakanego pomidora. Oczy ma tak przekrwione, iż mogłaby pierwszorzędnie zagrać rolę upiora.
— Nie! Zostaw! Daj mi umrzeć! — W końcu Minji wiotczeje i pod wpływem własnego ciężaru upada na kolana, zalewając się jeszcze większą falą łez.
— Choćbyś prosiła o to milion razy, nigdy ci nie pozwolę. — Chłopak kładzie jej rękę na ramieniu, a drugą odgarnia włosy z twarzy. — Noona, co ty wyprawiasz?
— Ja… nie rozumiesz.
— Wszystko widziałem, te zdjęcia… — Urywa, gdy kobieta gwałtownie podnosi na niego spojrzenie pełne strachu i upokorzenia.
— Widziałeś? — Wygląda żałośnie.
— Widziałem i co z tego? To jeszcze nie powód, żeby roznosić na kawałki własne mieszkanie. — Stara się brzmieć szorstko, ale mu nie wychodzi. Po prostu nie umie obejść się z nią brutalnie, chociaż to najpewniej by ją otrzeźwiło. Zawsze zmieniała się w tygrysa, gdy próbował jej pyskować, ale tym razem… tym razem Allen ma po prostu ochotę ukoić jej ból.
— To taki wstyd, Allen, taki wstyd… ja… ja nie wiem, jak komukolwiek spojrzę w oczy. — Minji spuszcza twarz, którą przysłania wolaka z włosów i pozwala płynąć nowej fali łez, przez co jej koszulka już od dawna jest całkowicie przemoczona.
— Wstyd da się przeżyć — odpowiada chłopak pewnym głosem. — Wstyd nie zabije człowieka.
— Co ty możesz o tym wiedzieć?
— Wiem. Od lat jestem synem morderczyni.
W tym momencie płacz Minji ustaje jak dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ponownie unosi twarz, tym razem ścierając z niej łzy.
— Allen…
— Po prostu tak jest. — Kręci głową, jakby chciał powiedzieć, że to temat zamknięty. — To już się ciągnie latami, a mimo to, wciąż tu jestem i jeszcze nie oszalałem, prawda? Przynajmniej taką mam nadzieję.
Na moment przez wargi kobiety przemyka uśmiech, brzmiący jej krótkim śmiechem.
— Głupek.
— Posłuchaj, Min Ji. Dorwiemy tego skurwiela, jasne? Daję ci na to słowo! — Spogląda na nią uroczyście. — Nie pozwolimy, aby mu się to upiekło.
— Teraz nie mam siły o tym rozmawiać — mówi przemęczonym głosem, lekko schrypniętym od nieustannego krzyku.
— Chodź. — Allen pomaga jej się podnieść i doprowadza na kanapę, z oparcia której ściąga koc, aby nim owinąć skostniałe ciało kobiety. — Odpocznij, a ja posprzątam ten bałagan. — Powiedziawszy to, zabiera się za działanie.
Wyjmuje szufelkę i zmiotkę z pod kredensu, a potem kucnąwszy, zgarnia potłuczone kawałki. Chwilę mieszkał w tym mieszkaniu, więc doskonale orientuje się gdzie, co jest. Zna nawet kod, co ułatwiło mu zadanie. Nie wyobraża sobie bowiem, aby Minji w całym tym szaleństwie otworzyła mu samowolnie drzwi.
Od czasu do czasu zerka ukradkiem na kobietę, której twarz przypomina gipsową maskę, pozbawioną wszelkich emocji. Pod powiekami widać czerń rozmazanego tuszu.
— Dziękuję. — Min Ji przyjmuje od niego szklankę wody, gdy bałagan zostaje już ujarzmiony. Jednocześnie nie może spojrzeć chłopakowi w oczy. Myśl, że widział ją nagą na zdjęciach… robi jej się niedobrze.
Chwilę milczą, siedząc obok siebie, aż nagle Allen mówi coś, co całkowicie ją zaskakuje.
— Jedź ze mną na Jeju.
— Słucham? — Prawie krztusi się wodą.
— Na Jeju. Pamiętasz, jak ci o tym mówiłem?
Z mglistych wspomnień zaczyna wyławiać niewyraźny obraz.
— Prawda.
— Jedź ze mną. Zdystansuj się od wszystkiego tutaj.
— Ale… La Rose…
— Hotel nie wybuchnie, gdy weźmiesz parę dni urlopu. Prawdę mówiąc już dawno powinnaś to zrobić. Wypocząć. Jesteś przepracowana i zmęczona.
La Rose bez niej… trudno to sobie wyobrazić, ale zarazem… zarazem nie chce tam wracać. Nie chce znosić drwin, domniemać, co o niej wszyscy myślą.
Dystans… może naprawdę go potrzebuje?
— Zgoda. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz