Już po wejściu do klasy wie, że stało się
coś złego. Wszyscy spoglądają na niego jakoś dziwnie. Jakby pachniał zgniłym
serem i widok jego twarzy popsuł wszystkim resztę dnia.
Allen, nieco niepewnie, zajmuje swoje
krzesło pod oknem, starając się ignorować całą tę uwagę, jaka jest skupiona na
jego osobie, ale każde spojrzenie z osobna swędzi go jak ugryzienie komara. Aż
ma ochotę się podrapać i krzyknąć, żeby przestali się gapić.
— Długo zamierzałeś to ukrywać? — Pada na
niego cień Bae An. To zadziwiające, jakim niesamowitym talentem pojawiania się
zupełnie znikąd została obdarzona ta dziewczyna.
— Bae An. — Uśmiecha się do niej cierpko. —
Może ty wyjaśnisz mi dlaczego ludzie gapią się, jakbym miał wszy?
Dziewczyna siada na krześle przy ławce
przed nim i zagląda mu poważnie w oczy.
— Myślałeś, że to się nie wyda? Ta sprawa z
twoją matką?
Twarz Allena natychmiast gaśnie jak
zdmuchnięty płomień świecy. Naraz z każdej strony słyszy intensywne, wyraźne
szeptania: Syn morderczyni, syn morderczyni, syn morderczyni.
— Co? Nic nie powiesz? — Bae An wygląda na
oburzoną.
— A co? Jesteś zła? — pyta sarkastycznie. —
Teraz, gdy już wiesz, nie chcesz się ze mną za wszelką cenę bzykać?
— Mam ci dać w twarz, dupku? Za kogo się
uważasz, co? Już rozumiem czemu Ju Yong cię nienawidzi. Przez twoją rodzinę
stracił matkę.
Allen wzdycha ciężko, rozmasowując lewą
brew palcem. Gdyby tylko dało się nie wałkować tego tematu wciąż od nowa. Za
każdym razem, gdy ma już wrażenie, że ludzie zapomnieli o tej historii, ona
wyskakuje jak królik z kapelusza i domaga się wyjaśnień akurat od niego. Jakby
Allen potrafił rozrysować szczegółową mapę psychologiczną własnej matki i
udzielić im odpowiedzi dlaczego.
Dlaczego akurat wtedy wpadła w szał?
Dlaczego sięgnęła po ten cholerny świecznik i zadała nim aż cztery, brutalne
ciosy w głowę ofiary?
Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?
Allen nie ma pojęcia dlaczego.
— Jego matka była kochanką mojego ojca.
Niezłe jaja, co? — Uśmiecha się, wcale nie zdziwiony, gdy ten uśmiech nie
znajduje odwzajemnienia na twarzy Bae An.
— I to jest powód, by mordować ludzi?
— Nie wiem, Bae. Jak chcesz to skontaktuj
się z medium, może za jej pomocą porozmawiasz z moją matką i wszystkiego się dowiesz.
Ja nic nie wyjawię prawdy, bo zwyczajnie jej nie znam.
— Bawi cię to? — Bae An wybucha
sarkastycznym śmiechem. — Boże, jesteś bardziej potłuczony niż sądziłam.
Naprawdę żałuję, że kiedykolwiek wydałeś mi się seksowny.
— O czym z nim rozmawiasz? — Rozlega się
pretensjonalny, nasączony groźbą głos Ju Yonga, który niespodziewanie staje w
drzwiach klasy, spoglądając na ich dwoje z mordem w oczach. — Zabroniłem ci z
nim gadać. — Powiedziawszy to, stawia zamaszyste kroki w kierunku ławki, z
której podrywa za rękę dziewczynę i przyciąga do siebie zaborczo.
— Ja tylko chciałam usłyszeć to z jego ust.
Masz racje, Yong. Ten koleś jest potłuczony na wszystkie, możliwe sposoby.
Wręcz kpi z tego, co cię spotkało.
— Zawsze był taki. Kiedyś myślałem, że to
mój kumpel, ale kiedy zaczął obracać całą tę sytuacje w jeden, wielki sarkazm,
znienawidziłem go. — W głosie chłopaka można doskonale usłyszeć ową, wspomnianą
nienawiść.
Allen przymyka oczy. Oni nie rozumieją. Nie
wiedzą, jak to jest być po tej stronie barykady. Nie być synem ofiary, ale
synem morderczyni. Nie rozumieją, że to napiętnowało go już na zawsze, że umrze
już tym piętnem, może nawet będzie tym prześladowany w zaświatach.
Gdyby miał bez żartu spojrzeć prawdzie w
oczy, jest pewien, że to by go utopiło.
Zrywa się z ławki i po prostu wychodzi z
klasy. Ma gdzieś to, co pomyśli o nim Min Ji, gdy zaglądnie do aplikacji, ma
gdzieś, że ktoś z sekretariatu na pewno powiadomi ją o dzisiejszej
nieobecności.
Allen chce po prostu pozbyć się tego
piętna, ale wie, że bez względu na to dokąd się uda z pośpiechem, nie zdoła go
z siebie zedrzeć, chociażby miał się wykrwawić na śmierć.
***
Obiecuje sobie, że przez resztę dnia nie
poświęci Allenowi ani jednej myśli. Skupi się na pracy i będzie robiła to, co
zawsze. Pilnowała, aby La Rose w najmniejszym stopniu nie potknęła się noga.
Ale kiedy Allen nie wraca ze szkoły o
umówionej porze, znów ogarnia ją furia.
— Aish! Co on sobie wyobraża? — Dziecinnie
tupie nogą, gdy kolejne, dziesiąte już połączenie na jego numer pozostaje bez
odpowiedzi.
Właśnie dzisiaj miała mu pokazać jak działa
hotel. Wygłosić pompatyczne przemówienie o tym, jak ważną rolę pełnią tutaj
zwykli, szarzy pracownicy, bez których to miejsce nie mogło by być tak sprawne,
jak jest teraz. Pokazałaby mu wszystko od kuchni, może nawet zaprezentowała
opasłe księgi rachunkowe i pouczyła, jak ważna jest rzetelność podatkowa.
Ale on jak zwykle wszystko ma gdzieś. Po
prostu zapadł się pod ziemie.
— Kłopoty w raju?
Min Ji skacze gwałtownie ciśnienie na
dźwięk drwiąco słodkiego głosu Hany, która staje przed nią w obcisłej
spódniczce, jak zwykle śliczniejsza niż na to zasługuje ze swoim podłym
charakterem.
Takie kobiety jak ona powinny być brzydkie
jak ropuchy.
— Co masz na myśli? — odwzajemnia
sztuczność uśmiechu.
— Widzę, że opieka nad synalkiem La Rose
psuje ci nerwy, co? Wiesz, nikt nie powiedział, że bycie menadżerem to łatwa
praca. Cały czas pojawiają się jakieś wyzwania.
— A ty nie możesz przeboleć, że ciebie one
nie dotyczą? — Min Ji celuje tam, gdzie wie, że zaboli najbardziej.
Ha Na z trudem maskuje irytacje. Po chwili
prycha lekceważąco, co znaczy tyle, że skończyły jej się argumenty, po czym
odchodzi, kręcąc biodrami.
— Feng! Gdzie się gapisz? — Min Ji spogląda
piorunująco na recepcjonistę, który wygłodniałym wzrokiem odprowadza pośladki
Hany.
— Um, przepraszam, Noona. — Chłopka
natychmiast odwraca twarz, lekko purpurowiejąc.
Tak właśnie kończy się ubieranie na uliczną
wywłokę. Powinna chyba w najbliższym czasie porozmawiać z Haną na temat jej
wyzywającego ubioru, który pewnie prowokuje nie tylko pracowników, ale i samych
klientów.
Spogląda jednak na zegarek, odsuwając od
siebie myśli o nielubianej koleżance i zastanawia się dlaczego Allen jeszcze
nie wrócił.
— Aish! Przestań o nim myśleć — wzdycha pod
nosem, zła na siebie, że tak średnio jej wychodzi postanowienie, aby nie
skupiać się bez przerwy na Allenie.
Gdziekolwiek teraz się podziewa, najpewniej
ma kompletnie gdzieś, czy ona się martwi. Taki to już typ człowieka.
Min Ji wywraca oczami i w końcu postanawia
złapać taksówkę. O tej porze nie załapie się już na żaden autobus. Nie ma
szans.
***
Nie ma pojęcia, która jest godzina, gdy do
jej snu przedziera się gwałtowną falą dźwięk telefonu.
Półprzytomna odrywa głowę od poduszki, by
po omacku znaleźć włącznik lampki nocnej, która po chwili rozprasza mrok na
antresoli. Na szafce obok łóżka miga komórka.
— Halo? — Min Ji przeciera zaspane oczy,
zerkając jeszcze w między czasie na elektroniczny zegarek.
Wpół do drugiej. Jasny gwint!
— Noona? — Słyszy po drugiej stronie głos
Allena, ale jakiś dziwny, zmieniony. Czy on…?
— Płaczesz? — Min Ji zrywa się do pozycji
siedzącej, otrzeźwiona, jakby wylano na nią wiadro lodowatej wody. — O Boże,
Allen, co się dzieje?
— Noona, to boli… tak strasznie boli. —
Głos chłopaka jest słaby. — Nie wiem, jak mam to powstrzymać.
Min Ji raptownie odrzuca kołdrę z ciała i
staje na równe nogi.
— Gdzie ty jesteś? Allen! Gdzie jesteś?
— Pomóż mi, Noona. Potrzebuję cię.
— Powiedz mi, gdzie jesteś! — krzyczy do
słuchawki, ale po drugiej stronie rozbrzmiewa buczenie przerwanego połącznia. —
Cholera, cholera, cholera… JASNA CHOLERA! — W panice wybiera aplikacje
śledzącą, by sprawdzić lokalizacje.
Klub
nocny · 26, Itaewon-ro 27ga-gil.
Przełyka z trudem ślinę, wygrzebując z
szafy pierwsze lepsze ubranie. Jest roztrzęsiona i nie potrafi poskładać myśli
w całość.
Klub Nocny. W jej świadomości takie
zadymione, hałaśliwe miejsca są wylęgarnią podejrzanych typków z pałkami,
którzy czają się na bezbronnych chłopców, by pobić ich w ciemnej alejce.
I właśnie takiego Allena Min Ji ma teraz
przed oczami: dotkliwie skatowane, krwawiącego i tracącego przytomność.
— Nie, nie, nie. Nie możesz… — mamrocze —
Zabraniam ci umrzeć, słyszysz?
Oczywiście, że nie słyszy, ale Min Ji ma
wrażenie, że jeżeli będzie odpowiednio mocno się złościć, to Allen ją posłucha.
Zawsze w końcu słuchał, gdy podnosiła głos.
Ma wrażenie, że wszystko dzieje się w
odrębnej rzeczywistości, gdy wsiada do winy i w środku nocy wypada na
migotliwą, opustoszałą ulicę przed blokiem mieszkalnym, z nadzieją, że
magicznym cudem taksówka sama wyjedzie zza zakrętu.
Prawda jest jednak taka, że musi przebiec
spory kawałek chodnikiem, by dotrzeć do głównej ulicy, gdzie ma szanse zastać
jakiś jadący samochód.
Szybko okazuje się, że w tym pośpiechu
ubrała się zbyt lekko i nie zabrała kurtki, więc jej ciało przemarza do kości,
ale prawie wcale tego nie odczuwa, rozglądając się panicznie za jakąś formą
transportu.
Gdyby ktoś ją teraz widział, w środku nocy
ogarniętą szaleństwem, w dziwnej, kwiatowej sukience, bardziej odpowiednią na
lato niż chłodną, kwietniową noc i zimowych kozakach, a do tego w
rozchełstanym, różowym swetrze z włóczki, bez wahania powiadomiłby najbliższy
zakład psychiatryczny z informacją o zbiegłym pacjencie.
W końcu pojawia się jakaś taksówka i
chociaż Min Ji wie, że o tej porze stawka jest najbardziej wysoka, bez wahania
wsiada do środka, podając kierowcy odpowiedni adres.
Siedzący za kierownicą mężczyzna spogląda
na kobietę z powątpiewaniem, zapewne właśnie mając tę myśl o zbiegłym
pacjencie, ale kiedy kobieta wykrzykuje gniewnie:
— Ahjussi, szybciej!
Mężczyzna odpala silnik i dostosowuje
prędkość samochodu do pośpiechu, jaki żąda jego nietypowa klientka, na twarzy
której maluje się śmiertelny, głęboki strach.
— Wszystko dobrze, panienko? — pyta ją
niepewnie.
Min Ji przyciska czoło do chłodnej szyby,
czując jak przenikają ją wibracje samochodu.
— Nie, Ahjussi, nie jest w
porządku. Nie wiem, co zrobię, jeżeli coś mu się stanie. Naprawdę nie wiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz