— Z jednej strony ty! — Palec
dyrektora Namg bez pardonu celuje w Pak Jiyeon, która zajmuje miejsce na
skórzanym fotelu w jego gabinecie. — Prawie że wybijasz uczennicy oko. A z
drugiej ty! — Palec przesuwa się w powietrzu o kilka centymetrów, wskazując
teraz Myungsoo. — Omal nie udusiłeś chłopaka na WF-ie, przez ciebie drugi ma
złamaną rękę, nie mówiąc o tym, że podniosłeś rękę na nauczyciela. Myślicie, że
ta szkoła to jakiś burdel?! — Ostatnie słowa dyrektor wykrzykuje z taką mocną,
że prawie wypluwa krtań.
Jiyeon beznamiętnie kiwa nogą,
przewieszoną przez kolano. Nie pierwszy raz dostaje ostrą reprymendę. Zazwyczaj
wszyscy mówią to samo. Ględzą o dobrym imieniu szkoły, o zepsuciu młodzieży i
konsekwencjach. Nic nowego.
Ta sytuacja różni się od innych tylko
jednym: teraz stoi nad nią Ma Te i ciska gromami z oczu. Matkę nigdy takie
rzeczy nie interesowały. Trudno było nakłonić ją, żeby stawiła się w szkole.
— Aish, Myungsoo czemu uderzyłeś
swojego kolegę? — Niewysoki Koreańczycy w trampach z kolorowymi sznurówkami patrzy
na syna z nieszczęściem wypisanym na twarzy.
Jiyeon dyskretnie mierzy go wzrokiem.
Ojciec Myungsoo różni się od Ma Te jak ogień od wody. Kim Myungjeol nie nosi
krawata, a biała koszula wystaje mu ze spodni. Ma na sobie narzuconą lekką
marynarkę, co nadaje mu groteskowy wygląd chłopca.
Nawet dyrektor Namg wydaje się
zszokowany wizerunkiem mężczyzny. Co innego Ma Te ze swoimi idealnym, skrojonym
na miarę garniturze.
— Tak jakoś wyszło — odpowiada
wymijająco Myungsoo.
— Tak jakoś!? — Dyrektor Namg podskakuje
z oburzenia. — Rodzice Hoyi mogą wnieść przeciw tobie pozew! Rada rodzicielska
może cię usunąć ze szkoły!
Jiyeon przemyka przez myśl, że chłopak
wygląda tak, jakby miał na to szczerą ochotę. Doskonale go rozumie. Sama także
ma tej budy powyżej uszu.
— Co takiego zrobił ci Hoya, że go
uderzyłeś? — pyta pan Kim roztrzęsionym głosem. — Wiesz, że nie znajdę równie
doskonałego liceum, jak Hose, jeżeli cię wyrzucą?
Jiyeon czeka, aż Myungsoo wyzna, że
został skopany przez Lee na boisku pod okiem trenera Kwona, ale chłopak tylko
zaciska usta, spoglądając w oko.
— Nic nie powiesz? — Dyrektor unosi
brwi, a gniew zdaje się rozsadzać go od środka. — A ty, pannico? — Przekierowuje
spojrzenie na nią. — Też zamierzasz milczeć w sprawie pobicia koleżanki?
— Nie pobiłam jej. — Jiyeon prycha
pogardliwie. — Raz tylko uderzyłam.
— Jest badana w szpitalu! Dobrze, że
nie wybiłaś jej oka! — krzyczy dyrektor, wznosząc ręce, jakby to wszystko go
przerastało. — Aish, te przeklęte dzieciaki! — Opada na obrotowe krzesło za
biurkiem.
— Proszę o wybaczenie w imieniu
siostrzenicy. — Ma Te lekko się kłania w stronę pana Namg, co wywołuje na
ustach dziewczyny cyniczny uśmiech. A więc tak to wygląda u bogaczy. —
Dopilnuję, żeby nie doszło do kolejnego zdarzenia.
— Muszą zostać ukarani! — Dyrektor
macha ręką jak dyrygent, wygrywający niezbyt przyjemną melodię. — Dwa tygodnie
prac w szkolnym ogrodzie.
Jiyeon otwiera usta z zamiarem
sprzeciwu, ale szybko czuje, jak dłoń wuja boleśnie wbija jej się w ramię.
— Dziękujemy, dziękujemy! — Pan
Myungjeon kłonia się kilkakrotnie i zbyt gorliwie. — Naprawdę nie wiem, co
wstąpiło w mojego syna. To taki ułożony chłopak.
Jiyeon marszczy brwi. To definitywnie
nie jest jej sprawa, ale odnosi wrażenie, że Myungsoo lekko prycha na dźwięk
ojcowskich słów.
Po jeszcze pięciominutowym ględzeniu
na temat paskudnego usposobienia dzisiejszej młodzieży, Jiyeon wreszcie może
wstać z fotela i opuścić dyrektorki gabinet.
Szkoda, że Ma Te depcze jej po piętach;
spodziewa się ostrej reprymendy. Miała przecież nie pakować się w żadne
kłopoty. Dał jej to jasno do zrozumienia.
— No dobra, zaczynaj! — Odwraca się do
niego przodem tak gwałtownie, że omal się nie zderzyli. — Wygłoś mi kazanie,
miejmy to już za sobą.
Ku zaskoczeniu dziewczyny, kąciki warg
wuja lekko drgają. On się uśmiecha. Naprawdę!
— Śmieszy cię to? — Nie może uwierzyć.
— Wybacz, ale… — Kręci głową. — Po
prostu bardzo mi ją przypominasz.
— Kogo? Mamę? — Unosi brwi, pesząc
się. Nie tego spodziewała się po wuju.
— Tak, chodźmy. — Łapie ją pod łokciem i razem wychodzą z
budynku.
Przed ciemnym samochodem Ma Te czeka
dwóch, ubranych w graniaki mężczyzn. Jeden z nich otwiera drzwi, ledwie tylko
zobaczył, jak nadchodzą.
— To sekretarz Tae i mój asystent Ang
— wyjaśnia wuj, dostrzegając konsternacje na twarzy siostrzenicy. — Wyrwałaś
mnie w środku pracy tą bójką.
Zajmuje miejsce na tylnym siedzeniu,
dość nieufnie spoglądając na pracowników wuja. Wyglądają jak agenci specjalni.
— Już mówiłam, że to nie bójka. Raz
jej przywaliłam, wielkie halo! — Wznosi oczy do nieba, gdy wtem widzi jak z
budynku szkoły wychodzi Myungsoo w towarzystwie ojca.
Myungjeol zawzięcie gestykuluje,
próbując jakoś dostrzec do syna, ale chłopak sprawia wrażenie wycofanego, jakby
nie chciał się tłumaczyć, ani w ogóle odzywać.
Nim zdąża usłyszeć chociażby słowo z
ich rozmowy, wuj wciska się na siedzenie obok i zatrzaskuje drzwi.
— Jedźmy do domu — poleca asystentowi,
który zasiada za kierownicą, odpalając silnik.
— Tak jest.
— O co chodzi, że jestem podobna do
mamy? — Jiyeon z zainteresowaniem wraca do tematu. — Mówisz, że też pakowała
się w kłopoty.
— Rozmaite. — Ma Te kiwa głową,
skupiając wzrok przed sobą, ale w jego oczach drga rozbawienie. Dziwny widok
jak na niego. — Wiesz… — Mówi dalej, chociaż Jiyeon sądziła, że będzie musiała
ciągnąć go za język. — W rodzinie to ja byłem ten cichy i zbierałem cęgi za
wszystko, co twoja matka przeskrobała. Zawsze brałem winę na siebie, bo nie
chciałem, żeby ojciec spuścił jej lanie. Nie sądzę oczywiście, by to
kiedykolwiek zrobił, była w końcu dziewczynką, ale i tak wydawało mi się, że nie
mogę pozwolić, aby ktokolwiek coś złego o niej powiedział. W rezultacie miałem
opinie krnąbrnego chłopaczyska, a tak naprawdę nigdy się nie biłem i jąkałem
się przy dziewczynach.
Jiyeon zmusza się, aby nie parsknąć
śmiechem. Przyjemnie tak lekko rozmawiać z wujem, na chwile oderwawszy się od
dzielącej ich przepaści charakterów.
— Musiałeś ją bardzo kochać, prawda?
— Bardzo — odpowiada melancholijnie Ma
Te.
— W takim razie o co wam poszło? Czemu
zerwała kontakt na całe lata?
Wzrok wuja staje się bardziej
skupiony.
— Dowiedziała się czegoś o sobie, co
zmieniło jej życie — wyznaje, zaciskając dłoń w pięść, którą trzyma na kolanie.
Jiyeon to nie umyka.
— Powiedz jaśniej, Ma Te — prosi
niecierpliwie. — Chcę w końcu znać prawdę.
Wzdycha, przytakując sobie, jakby sam
także doszedł do takiego wniosku.
— Twoja matka była adoptowana, Jiyeon.
Trafiła do naszej rodziny, gdy miała dwa latka. Kiedy się o tym dowiedziała,
coś w nią wstąpiło i nagle za wszelką cenę chciała poznać biologiczną rodzinę.
Byłem temu przeciwny. Utrudniałem to. Gdy zrozumiała, co robię uciekła z domu.
Była gdzieś w twoim wieku. Musisz wiedzieć, że bardzo tego żałuję. Byłem wtedy
młody. Dzisiaj rozegrałbym to inaczej.
— Dlaczego nie pozwalałeś jej odnaleźć
rodziny? — Jiyeon otwiera szerzej oczy. — To zupełnie normalne, że chciała ich
poznać.
— Wiem, ale to skomplikowane. — Wuj
nie odrywa wzroku od okna. — Bałem się, że wtedy mnie znienawidzi, że nie
będzie chciała mieć już ze mną nic wspólnego.
— Niby czemu? — Wzrusza ramionami. —
Mama taka nie jest.
— Teraz już to wiem, ale wtedy byłem
młody i głupi, a także dość zaborczy.
Jiyeon milknie, marszcząc brwi. Coś
nie daje jej spokoju.
— Jednego nie rozumiem. — Unosi dłoń i
zagryza kciuk. — Mama odnalazła swoją biologiczną rodzinę? — Patrzy na wuja
pytająco. — Bo wiesz… nigdy nic o nich nie wspominała. Ani o nich, ani o tobie.
Do niedawna wierzyłam, że jest jedynaczką, a jej rodzice umarli. Nigdy nic nie
wspominała o żadnych krewnych, jakby to było jakieś tabu.
Przez twarz wuja przemyka dziwny cień.
Nie odzywa się od razu, waha się.
— Możliwe, że miała powód, by nic nie
mówić.
— Jaki?
— O to musisz ją spytać — odpowiada
wymijająco, ale Jiyeon jest pewna, że on wie więcej niż się z nią dzieli.
Ma ochotę nim potrząsnąć, ale rezygnuje
z tego. To i tak cud, że wuj otworzył się przed nią tak bardzo. Nie chce tego
zepsuć. Zaczyna wierzyć, że za jakiś czas dowie się więcej. Cierpliwość się
popłaci.
Nigdy za to nie sądziła, że jej matka
okaże się tak skomplikowaną osobą. Jej życie wydaje się rozsypanymi elementami
puzzli, które musi na nowo poskładać, aby ją zrozumieć.
***
— To będzie bardzo uciążliwe, ale nie
miałam nic do gadania. Tak, tak, już go przywieźli. Oponowałam, żeby został w
szpitalu, ale się nie zgodził. Przecież tam dobrze by się nim zajęli, prawda? Ja
nie mam czasu by się nim opiekować. To naprawdę męczące.
Z górnego piętra da się słyszeć
kobiecy głos, który dociera do uszu Hana w momencie, gdy pokonuje ostatni
stopień krętych schodów.
Tuż przed nim idzie smukła,
dwudziestojednoletnia kobieta z krótką, misternie uformowaną fryzurą, nosząca
na sobie białą spódniczkę i ciemnozieloną bluzkę z firmowymi metkami.
Hansol Lila. Starsza siostra Vernona.
Dziś rano wróciła do Korei ze Stanów, dowiedziawszy się o sytuacji brata.
Stukot jej obcasów na marmurowej
podłodze sprawia, że głos wewnątrz pokoju natychmiast milknie.
— O, jesteście! — Wita ich radosny
okrzyk pani Goo, której dojrzałą twarz rozjaśnia sztuczny uśmiech. Chowa
ukradkiem telefon do kieszeni. Jest szczupła jak na swój wiek i wciąż ładna, i
w przeciwieństwie do matki Hana, nie ubiera się dziwacznie.
A mimo to Lila na jej widok krzywi się
z grymasem. Szybko traci zainteresowanie macochą i spogląda na wielkie,
szpitalne łóżko, które zagościło w chłopięcej sypialni. Pod białym nakryciem
leży Vernon. Jego klatka piersiowa unosi się i opada w spokojnym rytmie. Wydaje
się, że śpi, ale Han z przerażeniem zauważa, że policzki na przystojnej twarzy
przyjaciela lekko się zapadły, a pod powiekami powstały sine kręgi.
— Możesz iść, Nancy — odzywa się do
macochy jej zamerykanizowanym imieniem, nawet na nią nie patrząc. — Zajmę się
bratem.
— Naturalnie. — Głos pani Goo ocieka
słodyczą. Muska kręcone włosy nieprzytomnego pasierba z udawaną czułością, nie
podejrzewając, że jej paskudne słowa z telefonicznej rozmowy dały się słyszeć
już na schodach. — Dobrze, że w końcu pooddycha domowym powietrzem. — Z tym
stwierdzeniem opuszcza sypialnie, posyłając Hanowi uprzejmy uśmiech.
— Co za suka — burczy Lila,
przysuwając sobie do łóżka krzesło.
Han nie wie, co ze sobą zrobić. Stoi
pod drzwiami, bojąc się zrobić dalszy krok. Widok nieprzytomnego przyjaciela
nim wstrząsa.
— Wciąż nie rozumiem dlaczego on się
nie budzi. — W oczach Lily pojawiają się łzy. — Nic mu nie jest, badania
niczego nie wykazują, więc co może być nie tak? Myślenie mnie dobija — wyznaje
Hanowi, ale nie wygląda, że oczekuje odpowiedzi.
Han zbliża się do wezgłowia łóżka.
Aparatura wydaje niepokojące dźwięki. Kroplówka miarowo kapie, odżywiając to
bezwolne, blade ciało.
— Wiem, co myślisz — odzywa się
ponownie Lila, lecz tym razem jej głos pokrywa się surowym brzmieniem, od
którego ciało chłopaka zastyga. — Uważasz, że zasłużył na to, co go spotkało.
— Lila…
— Słyszałam, co robił — przerwa mu,
cedząc słowa przez zaciśnięte usta. Z jej wściekłych, ale wciąż pięknych oczu
kapią łzy. — Że był okrutny, ale wciąż uważam, że to niesprawiedliwe. — Pociąga
nosem i ściera wierzchem dłoni mokre policzki. — Dlaczego akurat on? Tylu ludzi
było wtedy na statku, więc czemu on?
Han nie umie odpowiedzieć na to
pytanie. Spogląda na spokojną twarz chłopaka, sam próbując zrozumieć.
— Tyle wycierpiał…
Wstrzymuje oddech. Nagle żałuje, że
się tu znalazł.
— Wiesz dlaczego tak bardzo się
zmienił — mówi Lila nie czekając na
żadną odpowiedź. — Wiesz dlaczego stał się agresywny. Widzę to po twoich
oczach, Han! Ciebie i mojego brata łączy dziwna więź sekretu.
Han opuszcza wzrok. Wydaje mu się, że
pikanie aparatury staje się głośniejsze i bardziej natarczywe, ale to tylko
złudzenie jego podświadomości.
Wie. Lily ma racje, ale żadna siła nie
zmusi go do wyjawienia prawdy. Obiecał to Vernonowi.
— Może zrobię wam herbaty? — Nagle w
drzwiach znów pojawia się Nancy z tym swoim denerwującym uśmiechem.
Lila zamyka oczy, powstrzymując się od
krzyku.
— Wynoś się.
— Słucham? — Macocha unosi brwi.
— Wynoś się.
Zapada pełna konsternacji cisza, a
potem szum zasuwanych drzwi. Znów zostają sami.
— Jesteś jego jedynym, prawdziwym przyjacielem,
Han. Tylko ty go odwiedziłeś. Tylko ty. Nikt z tych popapranych koleżków z jego
bandy nawet nie zadzwonił.
Han czuje się niezręcznie. Czasem odnosi
wrażenie, że przyjaźń z Hansolem to bardziej brzemię niźli dar, ale nie umie
odsunąć się od niego bez względu na ilość okrucieństwa, jakie Vernon zadaje
innym ludziom.
A jednak w jego uszach od ostatniego
czasu brzmi jedno, wypowiadane wściekłym głosem słowo.
„Tchórz”.
Nie potrafi się go pozbyć, ani
wyciszyć w sobie. Powraca i dźwięczy echem jak uderzenia dzwonu.
„Tchórz”.
Vernon nie ma prawa krzywdzić, a Han
nie ma prawa stać obojętnie, gdy to się dzieje. Nie ważne, co wydarzyło się w
przeszłości.
Han jest tchórzem, a Vernon bez żadnej
przyczyny nie wybudził się jeszcze ze snu. Możliwe, że to faktycznie jest kara.
Zasłużona.
— O tym, co stało się pięć lat temu
mój brat nikomu nie powiedział. — Lila patrzy na brata oczami przesłoniętymi
przez ścianki łez. — Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, co wtedy przeżył. Ale
ty wiesz, prawda? — Znów zaczyna zadawać to pytanie, na które Han nie
odpowiedziałby jej nawet pod wpływem tortur. — Wtedy poszedł do ciebie.
Lila podnosi na niego oczy i na chwile
ich spojrzenia się spotykają. Han nic nie odpowiada, nawet bardziej zaciska
usta, jakby z obawy, że odpowiedź wyrwie mu się niekontrolowanie z gardła.
Ale Lila domyśla się prawdy. Han wie,
co stało się pięć lat temu, gdy Hansol Vernon został porwany.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz