Mężczyzna wychodzi przed dom, lekko
trzaskając za sobą drzwiami. Noc jest późna i ciemna. An Ha dawno już śpi w
swojej sypialni, a on – jak na złość – nie może zasnąć.
Przechadza się po ogrodzie tam i z
powrotem, zbiera myśli, porządkuje uczucia, ale wewnątrz siebie i tak jest
kłębkiem nerwów, zrodzonym z chaosu.
Kocha ją… to oczywiste. Nawet, jeżeli
trudno mu się do tego przyznać przed samym sobą. Pewne rzeczy we wszechświecie
formułują się błędnie, przybierają wadliwą postać, nie mając prawa bytu.
Za takie uważa swoje uczucie.
Ją można było usprawiedliwić
młodością, której prawem jest, aby szybko się zakochiwać, czasem bez
świadomości, że to tylko przelotne uczucie. W takim wieku jak jej, wszystko
wydaje się wieczne.
Ale on?
Jakim prawem on się zakochał? Kto
pozwolił mu to czuć? Kto pozwolił mu rozważać, czy nie przyciągnąć jej do
siebie i dać szanse temu uczuciu?
Czy miał pogłębić krzywdę, która i tak
dostatecznie była udziałem jej życia?
Jong Goo wbija palce we włosy i klnie
siarczyście, kopiąc nieistniejący kamień gdzieś wśród traw.
Wieje zimny wiatr, drzewa sennie
szumią, ponad nim noc rozciąga ciemny całun pełen gwiazd. Latarnie świecą się
wzdłuż ulicy. Wszędzie błogi spokój.
Wszędzie spokój, tylko nie w jego
wnętrzu.
Nigdy wcześniej nie przyszło mu tak
bardzo zmagać się z sobą, niejako przeczuwając, że będzie to walka skazana na
przegarną.
— Boże, daj mi sił… — prosi cicho.
***
— Masz to, czego chciałem? — Wczesnym
rankiem Jong Goo bezceremonialnie wchodzi do przytulnej kawiarenki, jednej z
wielu w Seulu i napotyka wzrokiem krępego mężczyznę w średnim wieku, siedzącego
przy stoliku wgłębi lokalu.
Kim Woo Yun posyła mu spojrzenie z pod
krzaczastych brwi i odstawia na stół kubek z parującą kawą.
— Nie było łatwo.
Jong zajmuje miejsce naprzeciwko.
— Ale coś masz?
— To. — Mężczyzna rzuca na stół
prostokątną, zalakowaną kopertę dość sporych rozmiarów, po którą Jong bez
wahania sięga.
Kilka tygodni temu Jong prosił go, aby
ten włamał się do mieszkania Ki Tsu i trochę poszperał. Wiedział, że przyjaciel
jest w tym fachu nieoceniony. Jako były złodziej-włamywacz nabrał w tej
dziedzinie mocnej praktyki. Parę lat temu porzucił przestępczą ścieżkę i
otworzył własne biuro detektywistyczne, a jego umiejętności z przeszłości
niezwykle mu się przydały.
Jong otwiera kopertę i wyjmuje ze
środka plik zdjęć. Wszystkie są makabryczne i przedstawiają nagie, zakrwawione
i najpewniej zgwałcone kobiety w przerażających pozach. Uwiązane do ściany bądź
łóżka, leżące bezwolnie na podłodze z dzikim strachem w oczach, gdy zmuszono je
do spoglądania w obiektyw. Wśród nich takie, które wydają się młodsze od An.
An Ha! Na samą myśl, że mogłaby
podzielić los tych nieszczęśnic w sercu Jong Goo wznieca się wściekły pożar.
Natychmiast ma ochotę znaleźć Tsu i zamordować go bezlitośnie.
— Co za sadystyczny skurwiel — wyrywa
się Jong Goo, który szybko wkłada zdjęcia do koperty, nie mogąc patrzeć.
— Myślę, że gdzieś ma tego więcej —
mówi Woo Yun. — A wśród nich zdjęcie Riny.
— Potrzebuje ich. Tylko tak udowodnię
Kingowi, że Tsu za tym stoi — wzdycha Jong ciężko. — Powiedz mi, że masz jakiś
trop.
— Podejrzewam, że Tsu zabiera te
kobiety w jakieś miejsce.
— Do kryjówki? — Jong unosi brwi.
— Owszem, popatrz tylko na zdjęcia.
Wszystkie są zrobione w tym samym miejscu, to widać po ścianach. Ale to nie
jego mieszkanie. Musi je więc gdzieś zabierać.
— I uważasz, że tam jest więcej zdjęć?
— Jong idzie za tokiem rozumowania przyjaciela.
— Zgadza się. W swojej
detektywistycznej karierze miałem już do czynienia z ludźmi pokroju Ki Tsu. To
szaleńcy. Idiotycznie zbierają dowody swoich zbrodni, jak kolekcjonerzy
antyczne figurki. To ich personalne trofea.
— Postarasz się to załatwić? — Jong
spogląda na przyjaciela niepewnie, nie do końca wiedząc na ile ten zdoła się
posunąć.
— Zrobię, co w mojej mocy. — Na twarzy
Woo Yuna pojawia się obiecujący uśmiech.
***
Pomieszczenie jest wilgotne i
zatęchłe. Okna przybrudził kurz, podłoga nieustannie jęczy, jakby wyblakłe,
odrapane deski wyły z bólu pod naciskiem każdego kroku.
Ki Tsu dopala swojego siódmego
papierosa, a nie ma nawet dziesiątej. Właśnie wyszedł z pod prysznica i jego
biodra opasa wyłącznie szary ręcznik. Z ciemnych włosów kapią kropelki wody.
Wygląda przez okno na smętne wieżowce
Seulu, górujące pysznie nad jego mieszkankiem na szczycie dachu jednego z
mniejszych blokowisk.
Powinien sobie dobrze radzić. Kluby
nocne przynosić spory zysk. Dlaczego zatem płynął właśnie kanałami losu wprost
do ścieku?
Pieniądze rozmywały się szybciej niż
mógł je powąchać, a to, co pierwotnie wydawało się wybitnym pomysłem, w istocie
okazywało się rozpadać jak z domek z kart.
Jakby Ki Tsu potrafił obracać wszystko
w ruinę, jakby to był jego jedyny dar. Pozostawiać po sobie zgliszcza popiołów.
Wycie, a potem ciszę śmierci.
Delikatnie, niemal pieszczotliwie
przeciera ściereczką swoją ulubioną spluwę i kilkakrotnie obraca ją w dłoni,
wciąż popalając papieros. Zwykły, kurwa, papieros, a nie te kubańskie cygara,
którymi bezmyślnie zaciąga się King, jakby miał w rękach ryżowe ciastka dla
dzieci.
Kompletny palant bez szacunku do tego,
co posiada. Oddać mu taką dziewczynę… Ki Tsu rechocze pod nosem, drapiąc się
zgięciem kciuka po popękanych wargach. Oddać taką dziewczynę, jakby King miał
tylko połowę rozumu w tej zakutej czaszce.
Ale to dobrze! To nawet bardzo dobrze!
Tsu umie brać, a jeszcze bardziej umie
korzystać. Ta dziewczyna… ta nowa, urocza zabaweczka nie może mu się wiecznie wymykać.
Nie, kiedy tak dobitnie przypomina Rian. Nie wyglądem, ale spojrzeniem i
głosem.
Tsu przymyka oczy…
Dlatego głosu dałby się kilka razy
poćwiartować i to z przyjemnością. Już wyobraża sobie genialne zdjęcia, które
wykona z udziałem tego słowika. Będzie mu śpiewać do jego własnej melodii, a
zdjęcia to uwiecznią już na zawsze.
Tsu uśmiecha się z rozmarzeniem, a
potem odbezpiecza broń.
— Rian wersja druga — mówi do siebie.
— Wkrótce będziecie razem w zaświatach, moje panie.
Wtedy jego wzrok przebiega po zestawie
kilku zdjęć, ujętych na podobnej scenerii. Wszystkie przedstawiają wysokiego,
młodego chłopaka.
Jej brata. Jimina.
***
Wraca do domu bardziej ociężały niż
zwykle, ale paradoksalnie chętniej niż kiedykolwiek, z niepewnością, która na
swój sposób jest doznaniem niezwykle ciekawym.
Nie potrafi siebie w tym momencie
zrozumieć. Ten dom… kupił go kilka lat temu w tajemnicy przed Kingiem, kiedy
zrozumiał, że jego interesy to tonący zwolna statek, z którego należy się o
czasie ewakuować.
Ale nie tylko dlatego wszedł w
posiadanie tej przepięknej, choć jego zdaniem wartej o wiele za dużo,
nieruchomości. Gdzieś w głębi duszy zawsze wyobrażał, że ten dom będzie żył
gwarem jego lokatorów.
Kobiety obdarzonej jego miłością i
gromadki dzieci, urządzających sobie zabawy w ogrodzie. To głównie dla tego
ogrodu na tyłach zdecydował się wyłożyć pieniądze i kupić dom.
Wiodła nim tęsknota za normalnym,
wręcz trywialnie nudnym życiem, przepełnionym prozaicznymi czynnościami, jak
wracanie zmęczonym z pracy, by zostać przywitanym przez łagodne spojrzenie
żony.
To obraz, którego nigdy w swoim życiu
nie dostrzegł zbyt wyraźnie. Jako syn prostytutki obracał się w świecie, gdzie
kobieta była wzgardzonym przedmiotem, nieznaczącym nic nad to, co
powierzchownie sobą reprezentowała i co było poddawane surowej ocenie mężczyzn.
Ojca nigdy nie poznał. Domu nigdy nie
miał, a tę jego nędzną namiastkę szybko stracił już z wieku czternastu lat
pozwalając, aby wychowała go ulica, skąd zgarnął go King.
King… wtedy wydawało mu się, że to
sama ręka Zbawiciela wyciąga się ku jego niedożywionemu obliczu, oferująca
skomplikowany, ale pełen jedzenia świat, w który chętnie wszedł.
Z czasem stał się prawą ręką jednego z
większych gangsterów seulskiego pół-światka, którego nie mogła rozpracować ani
bezmyślna policja, ani inne gangi.
Wtedy zrozumiał, że ten świat ma rysy,
które z każdym rokiem poszerzają się i wgłębiają swoje szczeliny, dążąc do
niechybnego rozpadu.
Zapłonem tej destrukcji była śmierć
Rian: widok jej zmasakrowanych zwłok i zwierzęcy krzyk Kinga, gdy ten brał je
zakrwawione w swoje ramiona, raz za razem wykrzykując w agonii imię ukochanej,
która nigdy więcej nie miała otworzyć tych sinych powiek, ani dobyć głosu z
zapuchniętych warg.
Od tamtej pory wszystko dążyło do
upadku, a marzenie o zwykłym życiu zaczęło oddalać się od Jong Goo jak porwana
przez wiatr wstążka, która tak naprawdę nigdy do niego nie pasowała.
Do teraz, do tej chwili, kiedy ów
zimny, pusty dom, będący jedynie nic nieznaczącym symbolem jego pragnień, nagle
stał się brudny, zabałaganiony, pachnący jedzeniem i oddechem ludzi w nim
mieszkającym.
Było coś przyjemnego wracać do domu ze
świadomością, że ktoś w nim czeka, że ktoś powita nas promiennym uśmiechem,
odliczając na zegarze moment naszego pojawienia się w progu.
Gdy tylko przechodzi przez drzwi, od
razu słyszy tupot energicznych stóp na piętrze, a potem ich dudniące echo,
niosące się w holu, gdy An Ha zbiega po schodach z policzkami zaognionymi
rumieńcem.
— Jesteś! — Jej okrzyk niesie ze sobą
informacje o zniecierpliwieniu, które towarzyszyło dziewczynie przez cały
dzień. — Powiedz, że dzisiaj też weźmiesz kuchnie we władanie. Umieram z głodu
— dodaje, zacierając ochoczo ręce.
— Wolałbym, żebyś to ty przyszykowała
dla mnie coś dobrego. — Wzrusza ramionami i zdejmuje krawat.
— I puściła kuchnie z dymem? — Unosi brwi.
— A proszę bardzo! Tylko potem nie wydzieraj się o odszkodowaniu.
Jong uśmiecha się pod nosem, gdy
dziewczyna natychmiastowo znika w kuchni, już szeleszcząc garczkami w ramach
przygotowania do jego pichcenia.
Lubi ten rytuał, gdy ona wyciąga
patelnie, noże i łychy, ustawia to wszystko w odpowiednim rządku jak narzędzia
chirurgiczne, jakby gotowanie było czymś równie skomplikowanym jak operacja na
otwartym sercu i tylko on, Jong jest w stanie sobie z tym poradzić.
An Ha ogląda się na niego przez ramię,
gdy on już bez garnituru staje w progu, wiedząc, że na stole wszystko na niego
czeka. Podkasa rękawy, zastanawiając się, co tym razem może przyrządzić.
Pełen nadziei wyraz twarzy dziewczyny
nie zostawia mu wyboru: musi się postarać.
Nastawia gaz i przez chwilę starannie
myje ręce środkiem odkażającym, aż nagle An Ha całym ciężarem ciała wiesza mu
się na lewym ramieniu.
— Proszę, przestań zachowywać się jak…
— nie zdąża odpowiedzieć, bo oto dziewczyna kładzie mu ręce na obu policzkach i
bez cienia wahania przekręca jego twarz w swoją stronę, tak, że teraz może
swobodnie zajrzeć mu w oczy, lecz trwa to dosłownie chwilę, bo nagle staje na
palcach i bez krępacji przyciska usta do jego warg.
— Mam przestać robić coś takiego? —
pyta figlarnie, gdy odrywa się w końcu od twarzy mężczyzny, na której pozostaje
już tylko szok i niezdolność do wypowiedzenia chociażby słowa. Śmieszy ją ta
reakcja, tak samo, jak upór, który tak bardzo chce w nim skruszyć. — Widzisz…
nie przestanę, bo wcale tego nie chcę.
Ki Tsu, ty chory popaprańcu idź się leczyć. Co za nienormalny człowiek :/ Jonggo ty lepiej chroń Anhę, bo ten zwyrodnialec ma ją na celowniku. Biedna dziewczyna :c ale ufam Jonggo i wierze, że ja obroni :D Dobrze, że szuka dowodów przeciw Ki Tsu, żeby udowodnić Kingowi jaki Tsu jest naprawdę. Czekam niecierpliwie na kolejny rozdział <3
OdpowiedzUsuńPozdrawiam! :)