ROZDZIAŁ DWUNASTY

Mężczyzna wychodzi przed dom, lekko trzaskając za sobą drzwiami. Noc jest późna i ciemna. An Ha dawno już śpi w swojej sypialni, a on – jak na złość – nie może zasnąć.
Przechadza się po ogrodzie tam i z powrotem, zbiera myśli, porządkuje uczucia, ale wewnątrz siebie i tak jest kłębkiem nerwów, zrodzonym z chaosu.
Kocha ją… to oczywiste. Nawet, jeżeli trudno mu się do tego przyznać przed samym sobą. Pewne rzeczy we wszechświecie formułują się błędnie, przybierają wadliwą postać, nie mając prawa bytu.
Za takie uważa swoje uczucie.
Ją można było usprawiedliwić młodością, której prawem jest, aby szybko się zakochiwać, czasem bez świadomości, że to tylko przelotne uczucie. W takim wieku jak jej, wszystko wydaje się wieczne.
Ale on?
Jakim prawem on się zakochał? Kto pozwolił mu to czuć? Kto pozwolił mu rozważać, czy nie przyciągnąć jej do siebie i dać szanse temu uczuciu?
Czy miał pogłębić krzywdę, która i tak dostatecznie była udziałem jej życia?
Jong Goo wbija palce we włosy i klnie siarczyście, kopiąc nieistniejący kamień gdzieś wśród traw.
Wieje zimny wiatr, drzewa sennie szumią, ponad nim noc rozciąga ciemny całun pełen gwiazd. Latarnie świecą się wzdłuż ulicy. Wszędzie błogi spokój.
Wszędzie spokój, tylko nie w jego wnętrzu.
Nigdy wcześniej nie przyszło mu tak bardzo zmagać się z sobą, niejako przeczuwając, że będzie to walka skazana na przegarną.
— Boże, daj mi sił… — prosi cicho.

***
— Masz to, czego chciałem? — Wczesnym rankiem Jong Goo bezceremonialnie wchodzi do przytulnej kawiarenki, jednej z wielu w Seulu i napotyka wzrokiem krępego mężczyznę w średnim wieku, siedzącego przy stoliku wgłębi lokalu.
Kim Woo Yun posyła mu spojrzenie z pod krzaczastych brwi i odstawia na stół kubek z parującą kawą.
— Nie było łatwo.
Jong zajmuje miejsce naprzeciwko.
— Ale coś masz?
— To. — Mężczyzna rzuca na stół prostokątną, zalakowaną kopertę dość sporych rozmiarów, po którą Jong bez wahania sięga.
Kilka tygodni temu Jong prosił go, aby ten włamał się do mieszkania Ki Tsu i trochę poszperał. Wiedział, że przyjaciel jest w tym fachu nieoceniony. Jako były złodziej-włamywacz nabrał w tej dziedzinie mocnej praktyki. Parę lat temu porzucił przestępczą ścieżkę i otworzył własne biuro detektywistyczne, a jego umiejętności z przeszłości niezwykle mu się przydały.
Jong otwiera kopertę i wyjmuje ze środka plik zdjęć. Wszystkie są makabryczne i przedstawiają nagie, zakrwawione i najpewniej zgwałcone kobiety w przerażających pozach. Uwiązane do ściany bądź łóżka, leżące bezwolnie na podłodze z dzikim strachem w oczach, gdy zmuszono je do spoglądania w obiektyw. Wśród nich takie, które wydają się młodsze od An.
An Ha! Na samą myśl, że mogłaby podzielić los tych nieszczęśnic w sercu Jong Goo wznieca się wściekły pożar. Natychmiast ma ochotę znaleźć Tsu i zamordować go bezlitośnie.
— Co za sadystyczny skurwiel — wyrywa się Jong Goo, który szybko wkłada zdjęcia do koperty, nie mogąc patrzeć.
— Myślę, że gdzieś ma tego więcej — mówi Woo Yun. — A wśród nich zdjęcie Riny.
— Potrzebuje ich. Tylko tak udowodnię Kingowi, że Tsu za tym stoi — wzdycha Jong ciężko. — Powiedz mi, że masz jakiś trop.
— Podejrzewam, że Tsu zabiera te kobiety w jakieś miejsce.
— Do kryjówki? — Jong unosi brwi.
— Owszem, popatrz tylko na zdjęcia. Wszystkie są zrobione w tym samym miejscu, to widać po ścianach. Ale to nie jego mieszkanie. Musi je więc gdzieś zabierać.
— I uważasz, że tam jest więcej zdjęć? — Jong idzie za tokiem rozumowania przyjaciela.
— Zgadza się. W swojej detektywistycznej karierze miałem już do czynienia z ludźmi pokroju Ki Tsu. To szaleńcy. Idiotycznie zbierają dowody swoich zbrodni, jak kolekcjonerzy antyczne figurki. To ich personalne trofea.
— Postarasz się to załatwić? — Jong spogląda na przyjaciela niepewnie, nie do końca wiedząc na ile ten zdoła się posunąć.
— Zrobię, co w mojej mocy. — Na twarzy Woo Yuna pojawia się obiecujący uśmiech.

***
Pomieszczenie jest wilgotne i zatęchłe. Okna przybrudził kurz, podłoga nieustannie jęczy, jakby wyblakłe, odrapane deski wyły z bólu pod naciskiem każdego kroku.
Ki Tsu dopala swojego siódmego papierosa, a nie ma nawet dziesiątej. Właśnie wyszedł z pod prysznica i jego biodra opasa wyłącznie szary ręcznik. Z ciemnych włosów kapią kropelki wody.
Wygląda przez okno na smętne wieżowce Seulu, górujące pysznie nad jego mieszkankiem na szczycie dachu jednego z mniejszych blokowisk.
Powinien sobie dobrze radzić. Kluby nocne przynosić spory zysk. Dlaczego zatem płynął właśnie kanałami losu wprost do ścieku?
Pieniądze rozmywały się szybciej niż mógł je powąchać, a to, co pierwotnie wydawało się wybitnym pomysłem, w istocie okazywało się rozpadać jak z domek z kart.
Jakby Ki Tsu potrafił obracać wszystko w ruinę, jakby to był jego jedyny dar. Pozostawiać po sobie zgliszcza popiołów. Wycie, a potem ciszę śmierci.
Delikatnie, niemal pieszczotliwie przeciera ściereczką swoją ulubioną spluwę i kilkakrotnie obraca ją w dłoni, wciąż popalając papieros. Zwykły, kurwa, papieros, a nie te kubańskie cygara, którymi bezmyślnie zaciąga się King, jakby miał w rękach ryżowe ciastka dla dzieci.
Kompletny palant bez szacunku do tego, co posiada. Oddać mu taką dziewczynę… Ki Tsu rechocze pod nosem, drapiąc się zgięciem kciuka po popękanych wargach. Oddać taką dziewczynę, jakby King miał tylko połowę rozumu w tej zakutej czaszce.
Ale to dobrze! To nawet bardzo dobrze!
Tsu umie brać, a jeszcze bardziej umie korzystać. Ta dziewczyna… ta nowa, urocza zabaweczka nie może mu się wiecznie wymykać. Nie, kiedy tak dobitnie przypomina Rian. Nie wyglądem, ale spojrzeniem i głosem.
Tsu przymyka oczy…
Dlatego głosu dałby się kilka razy poćwiartować i to z przyjemnością. Już wyobraża sobie genialne zdjęcia, które wykona z udziałem tego słowika. Będzie mu śpiewać do jego własnej melodii, a zdjęcia to uwiecznią już na zawsze.
Tsu uśmiecha się z rozmarzeniem, a potem odbezpiecza broń.
— Rian wersja druga — mówi do siebie. — Wkrótce będziecie razem w zaświatach, moje panie.
Wtedy jego wzrok przebiega po zestawie kilku zdjęć, ujętych na podobnej scenerii. Wszystkie przedstawiają wysokiego, młodego chłopaka.
Jej brata. Jimina.
***
Wraca do domu bardziej ociężały niż zwykle, ale paradoksalnie chętniej niż kiedykolwiek, z niepewnością, która na swój sposób jest doznaniem niezwykle ciekawym.
Nie potrafi siebie w tym momencie zrozumieć. Ten dom… kupił go kilka lat temu w tajemnicy przed Kingiem, kiedy zrozumiał, że jego interesy to tonący zwolna statek, z którego należy się o czasie ewakuować.
Ale nie tylko dlatego wszedł w posiadanie tej przepięknej, choć jego zdaniem wartej o wiele za dużo, nieruchomości. Gdzieś w głębi duszy zawsze wyobrażał, że ten dom będzie żył gwarem jego lokatorów.
Kobiety obdarzonej jego miłością i gromadki dzieci, urządzających sobie zabawy w ogrodzie. To głównie dla tego ogrodu na tyłach zdecydował się wyłożyć pieniądze i kupić dom.
Wiodła nim tęsknota za normalnym, wręcz trywialnie nudnym życiem, przepełnionym prozaicznymi czynnościami, jak wracanie zmęczonym z pracy, by zostać przywitanym przez łagodne spojrzenie żony.
To obraz, którego nigdy w swoim życiu nie dostrzegł zbyt wyraźnie. Jako syn prostytutki obracał się w świecie, gdzie kobieta była wzgardzonym przedmiotem, nieznaczącym nic nad to, co powierzchownie sobą reprezentowała i co było poddawane surowej ocenie mężczyzn.
Ojca nigdy nie poznał. Domu nigdy nie miał, a tę jego nędzną namiastkę szybko stracił już z wieku czternastu lat pozwalając, aby wychowała go ulica, skąd zgarnął go King.
King… wtedy wydawało mu się, że to sama ręka Zbawiciela wyciąga się ku jego niedożywionemu obliczu, oferująca skomplikowany, ale pełen jedzenia świat, w który chętnie wszedł.
Z czasem stał się prawą ręką jednego z większych gangsterów seulskiego pół-światka, którego nie mogła rozpracować ani bezmyślna policja, ani inne gangi.
Wtedy zrozumiał, że ten świat ma rysy, które z każdym rokiem poszerzają się i wgłębiają swoje szczeliny, dążąc do niechybnego rozpadu.
Zapłonem tej destrukcji była śmierć Rian: widok jej zmasakrowanych zwłok i zwierzęcy krzyk Kinga, gdy ten brał je zakrwawione w swoje ramiona, raz za razem wykrzykując w agonii imię ukochanej, która nigdy więcej nie miała otworzyć tych sinych powiek, ani dobyć głosu z zapuchniętych warg.
Od tamtej pory wszystko dążyło do upadku, a marzenie o zwykłym życiu zaczęło oddalać się od Jong Goo jak porwana przez wiatr wstążka, która tak naprawdę nigdy do niego nie pasowała.
Do teraz, do tej chwili, kiedy ów zimny, pusty dom, będący jedynie nic nieznaczącym symbolem jego pragnień, nagle stał się brudny, zabałaganiony, pachnący jedzeniem i oddechem ludzi w nim mieszkającym.
Było coś przyjemnego wracać do domu ze świadomością, że ktoś w nim czeka, że ktoś powita nas promiennym uśmiechem, odliczając na zegarze moment naszego pojawienia się w progu.
Gdy tylko przechodzi przez drzwi, od razu słyszy tupot energicznych stóp na piętrze, a potem ich dudniące echo, niosące się w holu, gdy An Ha zbiega po schodach z policzkami zaognionymi rumieńcem.
— Jesteś! — Jej okrzyk niesie ze sobą informacje o zniecierpliwieniu, które towarzyszyło dziewczynie przez cały dzień. — Powiedz, że dzisiaj też weźmiesz kuchnie we władanie. Umieram z głodu — dodaje, zacierając ochoczo ręce.
— Wolałbym, żebyś to ty przyszykowała dla mnie coś dobrego. — Wzrusza ramionami i zdejmuje krawat.
— I puściła kuchnie z dymem? — Unosi brwi. — A proszę bardzo! Tylko potem nie wydzieraj się o odszkodowaniu.
Jong uśmiecha się pod nosem, gdy dziewczyna natychmiastowo znika w kuchni, już szeleszcząc garczkami w ramach przygotowania do jego pichcenia.
Lubi ten rytuał, gdy ona wyciąga patelnie, noże i łychy, ustawia to wszystko w odpowiednim rządku jak narzędzia chirurgiczne, jakby gotowanie było czymś równie skomplikowanym jak operacja na otwartym sercu i tylko on, Jong jest w stanie sobie z tym poradzić.
An Ha ogląda się na niego przez ramię, gdy on już bez garnituru staje w progu, wiedząc, że na stole wszystko na niego czeka. Podkasa rękawy, zastanawiając się, co tym razem może przyrządzić.
Pełen nadziei wyraz twarzy dziewczyny nie zostawia mu wyboru: musi się postarać.
Nastawia gaz i przez chwilę starannie myje ręce środkiem odkażającym, aż nagle An Ha całym ciężarem ciała wiesza mu się na lewym ramieniu.
— Proszę, przestań zachowywać się jak… — nie zdąża odpowiedzieć, bo oto dziewczyna kładzie mu ręce na obu policzkach i bez cienia wahania przekręca jego twarz w swoją stronę, tak, że teraz może swobodnie zajrzeć mu w oczy, lecz trwa to dosłownie chwilę, bo nagle staje na palcach i bez krępacji przyciska usta do jego warg.
— Mam przestać robić coś takiego? — pyta figlarnie, gdy odrywa się w końcu od twarzy mężczyzny, na której pozostaje już tylko szok i niezdolność do wypowiedzenia chociażby słowa. Śmieszy ją ta reakcja, tak samo, jak upór, który tak bardzo chce w nim skruszyć. — Widzisz… nie przestanę, bo wcale tego nie chcę. 




1 komentarz:

  1. Ki Tsu, ty chory popaprańcu idź się leczyć. Co za nienormalny człowiek :/ Jonggo ty lepiej chroń Anhę, bo ten zwyrodnialec ma ją na celowniku. Biedna dziewczyna :c ale ufam Jonggo i wierze, że ja obroni :D Dobrze, że szuka dowodów przeciw Ki Tsu, żeby udowodnić Kingowi jaki Tsu jest naprawdę. Czekam niecierpliwie na kolejny rozdział <3
    Pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń